jej przez glowe szalona mysl przekupienia sierzanta podczas nieobecnosci Chauvelina. Nie mial on wygladu czlowieka zlego, a musial byc bardzo biedny, gdyz lud francuski cierpial wowczas wielki niedostatek, choc bogatych wyzuto ze wszystkiego, a piekne palace spladrowano, by pomoc rzekomo biednym.
Miala juz przemowic, gdy odpychajaca twarz H~erona, wstretniejsza jeszcze teraz wskutek brudnego bandaza, zakrywajacego mu czolo, ukazala sie w oknie powozu.
Zaklal siarczyscie i wrzasnal:
– Co tam robia ci przekleci arystokraci?
– Wsiadaja wlasnie do karety, obywatelu – odparl spiesznie sierzant.
Wepchnieto Armanda i Malgorzate czym predzej do powozu. H~eron pozostal w oknie jeszcze przez chwile. Trzymal w reku wykalaczke, ktora poslugiwal sie po sutym obiedzie.
– Jak dlugo jeszcze bedziemy stac w tej dziurze? – zawolal na sierzanta.
– Jeszcze chwileczke, obywatelu. Obywatel Chauvelin powroci zaraz ze straza.
Po uplywie kwadransa uwage Malgorzaty zwrocil tetent kopyt konskich na nierownym bruku. Spuscila szybe karety i spojrzala na ulice. Byl to Chauvelin ze swoja nowa eskorta.
Zsiadl z konia przed zajazdem. Widocznie wzial na siebie komende nad ekspedycja, gdyz prawie zupelnie nie porozumiewal sie z H~eronem, ktory, nie majac nic do roboty, klal na ludzi i pogode lub lezal na pol upity w swej karecie.
Zmiana warty odbyla sie spokojnie i w porzadku. Nowa eskorta skladala sie z dwudziestu ludzi, nie liczac dwoch sierzantow i dwoch woznicow na kazdym kozle. Na czele pochodu jako straz przednia miala jechac czesc jezdzcow, potem kareta z Malgorzata i Armandem otoczona konnymi zolnierzami, a o pare krokow za nia druga kareta z H~eronem i wiezniem, strzezona rowniez przez konna eskorte.
Chauvelin sam dogladal tych przygotowan i wydawal rozkazy sierzantom i woznicom. Zblizyl sie do okna drugiego powozu widocznie celem porozumienia sie z H~eronem lub wiezniem, gdyz Malgorzata zobaczyla, jak stanal na stopniu i zapisal kilka slow na kartce, ktora trzymal w reku.
Grupka ludzi w podartych bluzach stala w waskiej ulicy, patrzac tepym wzrokiem na zolnierzy, powozy i obywateli w trojkolorowych szarfach. Widzieli juz nieraz arystokratow, eskortowanych do Paryza i wiezniow, wysylanych do Amiens, totez blada twarz Malgorzaty nie przejmowala ich zbytnio. Palili tyton lub rozmawiali miedzy soba, oparci o drewniana werande. Malgorzata zadawala sobie pytanie, czy zaden z nich nie mial zony, siostry, matki lub dziecka i czy wszelka litosc w tych biedakach zamarla z nedzy i strachu?
Ukonczono wreszcie wszystkie przygotowania.
– Czy ktory z was wie, gdzie sie znajduje kaplica Grobu kolo parku palacu d'Ourde? – spytal Chauvelin, zwracajac sie do przygladajacej sie gromadki gapiow.
Ludzie wzruszyli ramionami. Niektorzy z nich slyszeli o palacu d'Ourde. Znajdowal sie hen, w glebi lasku Bulonskiego, ale nikt nie wiedzial nic o kaplicy. Ludzie nie troszczyli sie zbytnio o kaplice w owych czasach i z obojetnoscia, tak charakterystyczna u chlopow, nie zajmowali sie dalsza okolica malego, zapadlego miasteczka.
Jeden z zolnierzy, nalezacy do przedniej strazy, obrocil sie na siodle.
– Zdaje mi sie, ze znam dobrze droge, obywatelu – rzekl do Chauvelina – a w kazdym razie trafie z pewnoscia do lasku Bulonskiego.
– Dobrze – odpowiedzial Chauvelin, przegladajac swoje notatki. – Gdy dojedziesz do kamienia milowego, ktory stoi na koncu lasu, skrec na prawo i jedz dalej, poki nie zobaczysz przysiolka Le Crocq, lezacego w dolinie ponizej.
– Znam Le Crocq, obywatelu.
– Dobrze, bardzo dobrze. W tym miejscu podobno gosciniec skreca w glab lasu. Jadac dalej, napotkasz po lewej stronie kamienna kaplice, wsparta na kolumnach, a po prawej mury i brame parku. Czy tak, sir Percy? – dodal, zwracajac sie znow do karety.
Widocznie odpowiedz byla zadowalajaca, gdyz wydal slowo komendy i wsiadl do karety.
– Czy znasz palac d'Ourde, obywatelu St. Just? – spytal nagle, gdy konie ruszyly z miejsca.
Armand zbudzil sie jakby ze snu.
– Tak jest, obywatelu – odparl – znam go.
– I kaplice Grobu?
– Tak.
W rzeczy samej znal dobrze ten palac, rowniez jak i kaplice w lesie, do ktorej rybacy z Portel i Boulogne przychodzili z pielgrzymka raz do roku, by zlozyc swe sieci na cudownych relikwiach. Kaplica byla obecnie pusta. Od czasu, gdy wlasciciele opuscili palac, nikt o nia nie dbal, rybacy zaprzestali swych pielgrzymek ze strachu przed wladzami, ktore obalily kult religijny.
Osiemnascie miesiecy temu Armand schronil sie w jej murach po drodze do Calais, gdy Percy narazil wlasne zycie, by ratowac go od smierci. Na to wspomnienie bol scisnal mu serce.
Malgorzata zas drgnela na dzwiek tej nazwy. Palac d'Ourde! Kaplica Grobu! Owe nazwy wymienil Percy w swym liscie i tu mial spotkac sie z de Batzem. Sir Andrew powiedzial jej, ze delfina tam nie bylo. Czemuz zatem Percy prowadzil ekspedycje w te strone i dal sobie rendez_vous z de Batzem przy kaplicy Grobu? Widocznie wszystkie plany „Szkarlatnego Kwiatu”, ulozone w Conciergerie, zostaly obrocone wniwecz przez Chauvelina i H~erona.
„Przy najlzejszym podejrzeniu, ze nas zwodzisz i prowadzisz w zasadzke, lub gdy nasze nadzieje odzyskania Kapeta na koncu podrozy nie zostana urzeczywistnione, zycie twojej zony i przyjaciela nalezec bedzie do nas: zostana rozstrzelani na twoich oczach…”
Tymi slowami wrogowie nie tylko zwiazali wiezniowi rece, ale jeszcze zmusili go do wydania dziecka lub poswiecenia zony i przyjaciela. Polozenie bylo tak okropne, ze Malgorzata nie mogla juz doczekac kresu tej meki, chociaz koniec podrozy mial przyniesc jej smierc. Trawila ja wewnetrzna goraczka, rece miala lodowate. Moze Percy stracil wszelka nadzieje? Dlugo poswiecal sie dla swoich idealow, ale byl fatalista: moze poddal sie wyrokom przeznaczenia i jedynym jego pragnieniem bylo obecnie umrzec, jak sam pisal, pod Bozym niebem, by drzewa zaszumialy mu do wiecznego snu?
Cr~ecy ginelo w oddali, spowite w plaszcz wilgoci i mgly. Przez dluzszy czas Malgorzata widziala szare dachy, blyszczace jak stal w swietle zachodu, i cicha wieze koscielna z wysmukla dzwonnica, przez ktora przegladalo szare jednostajne niebo.
A potem nagly zakret zakryl miasto przed ich oczyma, tylko oddalony cmentarz widnial jeszcze z bialymi grobowcami i granitowymi krzyzami, nad ktorymi ciemne cisy, ciezkie od deszczu i szarpane wichura, rozsypywaly iskrzace sie diamenty szronu.
Rozdzial XI. Lasek Bulonski
Mala gromadka postepowala ciezko po blotnistej drodze. Karety zapadaly sie po osie w rozmoklej ziemi, trzeszczac monotonnie kolami.
Gdy dojechano wreszcie do brzegu lasu, szare swiatlo ponurego dnia zamienilo sie na zachodzie w czerwona lune, poprzerzynana gdzieniegdzie purpurowymi pregami. Dawala sie juz odczuwac bliskosc oceanu. Wilgotne powietrze przesycone bylo slonym zapachem morza, a drzewa pochylone w jedna strone wskutek wichrow szalejacych od zachodu. Droga biegla teraz wzdluz lasu; po lewej stronie wznosil sie zbity czarny wal sosen, a po prawej rozciagaly sie otwarte pola. Poludniowo_zachodni wicher rozbijal sie gwaltownie o sciane drzew, uginajac wysmukle szczyty swierkow, z ktorych sypalo sie z szelestem suche igliwie.
Straz byla wypoczeta, opuszczajac Cr~ecy, ale teraz, po czterogodzinnej jezdzie wsrod deszczu i nawalnicy, ludzie czuli sie znuzeni i ciemny, tajemniczy las przejmowal ich lekiem.
Z gestwiny dochodzily dziwne odglosy: nawolywania nocnych ptakow, posepny glos sowy, spieszne i ploche kroki dzikich zwierzat na czatach. Sroga zima i brak pozywienia wygnaly wilki z legowisk, dokuczal im glod; blade swiatlo gaslo na niebie, przeciagle wycia rozlegaly sie w poblizu i ogniste slepia, odbijajace w swych zrenicach zachodnia lune, blyszczaly jak male swietojanskie robaczki.
Ludzie wzdrygneli sie raczej z zabobonnego strachu niz z zimna. Byliby chetnie popedzali konie, ale kola powozow grzezly w blocie i co chwila musiano stawac, by oczyszczac osie z jego ciezaru.