podporzadkowywal je wlasnym badaniom.
Kazda mijajaca godzina dawala Noorowi pewnosc odniesionego zwyciestwa.
Coraz wieksza radosc zdradzal Eon Tal, coraz bardziej ozywial sie Grim Szar i jego mlodzi asystenci.
Wreszcie uczony zblizyl sie do Erga Noora.
— Moze pan odejsc spokojnie. My pozostaniemy tu do konca prac badawczych. Nie chcialbym wlaczac widzialnego swiatla — te meduzy nie znajda przed nim ucieczki. A powinny dac odpowiedz na wszystkie pytania, ktore nas interesuja.
— A dowiecie sie?
— Po trzech, czterech dniach otrzymamy wyczerpujace dane. Ale juz teraz mozna sobie wytworzyc pojecie o dzialaniu struktury paralizujacej.
— Co umozliwi leczenie Nizy i Eona?
— Tak.
Dopiero teraz Erg Noor zdal sobie sprawe, jak wielki ciezar nosil w sobie od tamtego czarnego dnia czy tez nocy. Szalona radosc ogarnela tego zawsze powsciagliwego czlowieka; z pewnym wysilkiem musial pokonac w sobie nagla chec usciskania niepozornego czlowieczka — Grima Szara. Zaskoczony swoja reakcja Erg Noor opanowal sie, a na jego twarzy ukazal sie znowu wyraz skupienia.
— Panskie badania beda pomocne nastepnej wyprawie w walce z tymi stworami.
— Oczywiscie. Teraz juz dobrze poznamy wroga. Ale czy rzeczywiscie do tego swiata straszliwego ciazenia i mroku zostanie wyslana wyprawa?
— Niewatpliwie tak.
Rozpoczynal sie cieply dzien polnocnej jesieni.
Erg Noor kroczyl powoli, bez zwyklej gwaltownosci, stapajac bosymi stopami po wilgotnej trawie. Z przodu, na skraju lasu wysoka sciana cedrow przeplatala sie z ogoloconymi z lisci klonami, sterczacymi niby szare slupy dymu. Tu, w rezerwacie, czlowiek nie wtracal sie do spraw przyrody. Pogmatwane zarosla wysokich traw i ich ostry, mieszany zapach mialy swoj niepowtarzalny urok.
Droge przeciela rzeka. Erg Noor zszedl w dol po sciezce. Wiatr marszczyl migocaca w sloncu, przejrzysta wode, pokrywajac jej powierzchnie siatka drobnych fal. Plywaly w niej kawalki mchu i wodorostow. Ich cienie kladly sie niebieskawymi plamami na denny piasek. Po drugiej stronie rzeki klonily sie pod wiatrem liliowe kwiaty dzwonkow. Zapach mokrych lak i czerwonych lisci jesiennych radowal serca ludzkie, w ktorych pozostaly jeszcze pradawne odczucia pierwotnego rolnika.
Jaskrawozolta wilga przysiadla na galezi, wydajac ostry, kpiacy gwizd.
Po srebrzystym niebie przeplywaly pierzaste obloki. Erg Noor wglebil sie w mrok lasku, pachnacy igliwiem i zywica; po chwili wspial sie na wzgorek i otarl chusteczka spocone czolo. Zagajnik otaczajacy klinike neurologiczna nie byl duzy, tak ze Erg szybko znalazl sie na drodze. Rzeczka kaskadami wpadala do basenow z mlecznego szkla. Kilkoro mezczyzn i kobiet w strojach kapielowych przecielo droge i pobieglo wsrod pstrych kwietnikow. Woda jesienna chyba nie byla bardzo ciepla, ale biegacze zachecajac sie nawzajem okrzykami rzucili sie do basenu i podplyneli pod sama kaskade kipiacej piana wody. Noor mimo woli sie usmiechnal. Gdzies z daleka, z fabryki czy farmy, dobieglo bicie zegara…
Erg, ktory wieksza czesc swego zycia spedzil na statku kosmicznym, z niebywala moca odczul piekno rodzimej planety. Napelnialo go uczucie wielkiej wdziecznosci dla wszystkich ludzi, ktorzy brali udzial w ratowaniu Nizy. Dzis spotkali sie w klinicznym ogrodzie. Po naradzie z lekarzami postanowili razem wyjechac do polnocnego sanatorium neurologicznego. Gdy sie tylko udalo pomyslnie usunac skutki paralizu i zlikwidowac zahamowania w korze mozgowej, wywolane przez ladunki macek czarnego krzyza, Niza calkowicie odzyskala zdrowie. Nalezalo jej tylko po tak dlugim snie kataleptycznym przywrocic dawna energie. Niza zywa i zdrowa! Ergowi wydawalo sie, ze nigdy nie potrafi myslec o tym bez radosnego podniecenia.
Dostrzegl samotna postac kobieca, ktora szla w jego kierunku. Poznalby ja wsrod tysiaca innych. Veda Kong. Veda, o ktorej nie przestawac myslec, dopoki sie nie zorientowal, ze drogi ich sa rozne. Erg Noor przyzwyczajony do wykresow mechanizmow licznikowych wyobrazal sobie wlasne dazenie jako biegnaca w gore parabole, Veda zas swoja mentalnoscia tkwila w glebinie minionych wiekow. Ich drogi rozchodzily sie coraz bardziej.
Tak dobrze znana twarz Vedy zadziwila nagle Erga Noora swym podobienstwem do Nizy. Tak samo waska, z szeroko rozstawionymi oczami, z wysokim czolem ponad jaskolczymi brwiami, z podobnie kpiarskim i czulym jednoczesnie wyrazem wydatnych warg. Nawet taki sam z lekka zadarty nosek zdobil obydwie.
— Dlaczego pan mi sie tak przyglada? — zdziwila sie Veda.
Wyciagnela do Erga obydwie rece, ktore ten przytulil do policzkow. Veda lekko drgnela i uwolnila dlonie. Erg usmiechnal sie.
— Chcialem podziekowac tym rekom, ktore pielegnowaly Nize… Wiem wszystko! Konieczna byla stala opieka i pani zrezygnowala z interesujacej wyprawy. Dwa miesiace!…
— Nie zrezygnowalam, tylko spoznilam sie czekajac na „Tantre”. A poza tym jestem zachwycona panska Niza! Zewnetrznie laczy nas pewne podobienstwo, ale ona to prawdziwa towarzyszka zwyciezcy zelaznych gwiazd i kosmosu, towarzyszka oddana i rzetelna…
— Vedo!
— Ja nie zartuje, Erg! Czy pan nie czuje, ze nie czas na zarty? Trzeba wyjasnic z miejsca wszystko.
— Wszystko jest jasne. Ale ja dziekuje nie za siebie, za Nize…
— Niech pan nie dziekuje. Byloby mi ciezko, gdyby ja pan stracil.
— Rozumiem, ale nie wierze znajac Vede Kong, ktorej jest obce wszelkie wyrachowanie. Totez moja wdziecznosc nie wyczerpala sie bynajmniej.
Erg Noor poglaskal ramie mlodej kobiety i ujal jej dlon. Szli w milczeniu. Erg Noor przemowil pierwszy:
— Ktoz jest ten prawdziwy?
— Dar Wiatr.
— Dawny kierownik stacji kosmicznych. A wiec tak.
— Nie poznaje pana. Uzywa pan nic nie znaczacych slow.
— Widocznie sie zmienilem… Znam Dara Wiatra jedynie z pracy i sadzilem, ze to takze jeden z kosmicznych marzycieli.
— Tak jest. Jego umilowaniem jest swiat gwiazd, ale umie laczyc te milosc z miloscia Ziemi, jaka cechowala pradawnych rolnikow.
Erg spojrzal przelotnie na swa waska dlon muzyka i matematyka.
— Gdyby pani wiedziala, Vedo, jak bardzo kocham Ziemie teraz!…
— Po tych ciemnosciach i po dlugiej podrozy ze sparalizowana Niza? Oczywiscie! Ale…
— Ale ta milosc, uwaza pani, nie jest podstawa mego zycia, tak?
— Wlasnie. Jest pan prawdziwym bohaterem, a wiec nie ogranicza sie pan do jednego czynu. Z tej swojej milosci boi sie pan uronic bodaj krople na Ziemie, aby zachowac ja w calosci dla kosmosu. Tez w imie Ziemi.
— Vedo, w Czasach Ciemnoty spalono by pania na stosie!
— Mowiono mi juz o tym… Oto skrzyzowanie. Gdzie pana obuwie?
— Zostawilem w ogrodzie, kiedy szedlem, zeby pania spotkac. Wroce po nie.
— Do widzenia. Moja rola skonczona, a teraz na pana kolej. Gdzie sie spotkamy? Czy dopiero przed odlotem panskiego statku?
— Nie, nie, Vedo! Razem z Niza udajemy sie do polarnego sanatorium na trzy miesiace. Prosze przyjechac do nas i przywiezc Dara Wiatra.
— Ktore to sanatorium? „Kamienne Serce” na wybrzezu polnocnosyberyjskim czy tez „Jesienne Liscie” w Islandii?
— Juz jest za pozno, zeby jechac na Polnoc. Skierowano nas na polkule poludniowa, do „Bialej Zorzy” na Ziemi Grahama.
— Zgoda. Jezeli Dar Wiatr od razu nie wyruszy na odbudowe Satelity 57. Chyba najpierw musza przygotowac materialy…
— Coz z niego za czlowiek Ziemi, jesli prawie rok bedzie tkwil w niebie!
— Och, bez przycinkow! W porownaniu z panskimi fantastycznymi przestrzeniami, ktore nas rozdzielily, jest to bardzo bliskie niebo.
— Pani zaluje, Vedo?