fragment komina – ze starej kamiennej chaty stojacej na skraju warzywnika. Ruina tonela – tak jak lubila mama – w powodzi kapryfolium i powoju.
Ominal kurnik i dziobiace wokol kurczeta, wybieg, gdzie staly dwie luzno przywiazane, znudzone kozy, przeszedl skrajem ziolowego ogrodu matki i skierowal sie do tylnych drzwi. W przestronnej kuchni blaty uginaly sie od sloikow do przetworow, pokrywek, kostek wosku i misek pelnych knotow.
Fox wiedzial, ze wiekszosc mieszkancow Hollow i okolicy uwazala jego rodzine za zdziwaczalych hipisow, ale to mu nie przeszkadzalo. Na ogol znajdowali z nimi wspolny jezyk, a ludzie z radoscia kupowali od nich jajka i przetwory, makatki, swiece domowego wyrobu i rekodziela mamy albo zatrudniali jego tate na budowach.
Fox umyl sie przy zlewie, a potem przejrzal szafki i wielka spizarnie w poszukiwaniu czegokolwiek, co nie bylo zdrowa zywnoscia.
Nic z tego.
Podjedzie do sklepu – tego zaraz za miastem, tak na wszelki wypadek – i wyda troche oszczednosci na ciasteczka czekoladowe i pianke.
Do kuchni weszla matka, ubrana w letnia sukienke, odrzucajac na plecy dlugi warkocz.
– Skonczyliscie?
– Ja tak, Ridge juz konczy. Joanne podeszla do okna, potargala wlosy Foxa i polozyla reke na jego karku, przygladajac sie mlodszemu synowi.
– Zostalo troche piernikow z chleba swietojanskiego i wegetarianskich parowek, ktore mozesz zabrac, jesli chcesz.
– Ach. – Paskudztwo. – Nie, dzieki. Nic mi nie trzeba. Wiedzial, ze ona wiedziala, ze bedzie jadl mieso i rafinowany cukier. I wiedzial tez, ze ona wiedziala, iz on wie, ale nie zamierzala go za to lajac. Mama wierzyla w samodzielne dokonywanie wyborow.
– Baw sie dobrze.
– Bede.
– Fox? – Stala nadal przy zlewie, a padajace z okna slonca tworzylo aureole wokol jej wlosow. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
– Dzieki, mamo. – Myslac juz tylko o slodyczach, wypadl przez drzwi, zlapal rower i wyruszyl na spotkanie z przygoda.
Stary nadal spal, gdy Gage wrzucal zapasy do plecaka. Slyszal jego chrapanie przez cienkie sciany ciasnego, lichego mieszkania nad kregielnia, w ktorej stary myl podlogi, sprzatal toalety i wykonywal kazda robote, jaka zlecil mu ojciec Cala.
Gage moze i nie mial jeszcze dziesieciu lat, ale dobrze wiedzial, dlaczego pan Hawkins zatrudnial jego ojca i dlaczego mieli bezplatne mieszkanie, ktore przyslugiwalo ojcu jako „dozorcy” budynku. Pan Hawkins litowal sie nad nimi – a zwlaszcza nad Gagiem, pozbawionym matki synem nedznego pijaka.
Inni ludzie tez sie nad nim litowali i to zawsze wkurzalo Gage'a. Ale nie pan Hawkins. On nigdy jawnie nie okazywal mu litosci. I zawsze kiedy Gage pomagal przy kreglach, pan Hawkins placil mu gotowka, na boku, mrugajac konspiracyjnie.
Dobrze wiedzial, cholera, wszyscy wiedzieli, ze Bill Turner co jakis czas bil dzieciaka. Ale tylko pan Hawkins usiadl z Gagiem i zapytal chlopca, czego on chce. Czy chce, zeby sprowadzil gliny, opieke spoleczna, a moze woli pomieszkac przez jakis czas z nim i jego rodzina?
Gage nie chcial glin ani zadnych aniolow strozow. Oni tylko pogarszali sprawe. I chociaz dalby wszystko, zeby zamieszkac w tym ladnym domu z ludzmi, ktorzy prowadzili normalne zycie, poprosil tylko, aby pan Hawkins nie zwalnial jego starego.
Ojciec rzadziej go bil, kiedy pan Hawkins dawal mu prace i zajecie. O ile, oczywiscie, stary dobry Bill nie popil i nie szukal jakiejs rozrywki.
Gdyby pan Hawkins wiedzial, jak zle bywalo wtedy z Gagiem, od razu wezwalby gliny.
Dlatego chlopiec nic nie mowil i stal sie mistrzem w ukrywaniu sladow bicia takiego jak to, ktore oberwal zeszlej nocy.
Po cichu zwinal z zapasow ojca trzy zimne piwa. Szramy na plecach i tylku wciaz bolaly i piekly jak diabli. Spodziewal sie tego lania. Zawsze obrywal, gdy nadchodzily jego urodziny. Tak samo jak w okolicach rocznicy smierci matki.
To byly dwa wielkie, tradycyjne lania. Pozostale nadchodzily znienacka. Ale na ogol, kiedy stary mial stala prace, konczylo sie jedynie na bezmyslnym kuksancu czy pchnieciu.
Idac do sypialni ojca, nawet nie staral sie byc cicho. Chyba tylko alarm bombowy moglby obudzic Billa Turnera z pijackiego snu.
Pokoj tak smierdzial piwem, potem i starym, papierosowym dymem, ze Gage az sie zachlysnal. Wzial z komody na pol pusta paczke marlboro. Stary i tak nie bedzie pamietal, ze je mial.
Bez skrupulow otworzyl portfel ojca i wyjal trzy jednodolarowki i piatke.
Wpychajac pieniadze do kieszeni, popatrzyl na ojca. Bill lezal rozwalony na lozku, w samych bokserkach i chrapal z szeroko otwartymi ustami.
Pasek, ktorym bil wczoraj syna, lezal na ziemi obok brudnych koszul, skarpetek i dzinsow.
Przez chwile, przez ulamek sekundy, Gage'owi stanal w oczach szalony obraz, jak podnosi ten pasek, bierze solidny zamach i z calej sily wali w nagi, obwisly brzuch ojca.
I jak ci sie to podoba.
Ale na stole, obok przepelnionej popielniczki i pustej butelki, stalo zdjecie usmiechnietej matki Gage'a.
Ludzie mowili, ze jest do niej bardzo podobny – ciemne wlosy, zamglone, zielone oczy, silnie zarysowane usta. Kiedys sie wstydzil, ze porownywano go do kobiety, ale ostatnio, gdy wszystkie wspomnienia tak bardzo zbladly, kiedy nie slyszal juz w glowie jej glosu ani nie pamietal, jak pachniala, te porownania przynosily mu ukojenie. Wygladal jak matka.
Czasami wyobrazal sobie, ze mezczyzna, ktory upijal sie do nieprzytomnosci niemal co noc, nie jest jego ojcem.
Jego tata jest madry, dzielny i troche beztroski.
A potem patrzyl na swojego starego i wiedzial, ze to wszystko bzdury.
Wychodzac z pokoju, ulozyl palce w pistolet i strzelil w starego lajdaka. Musi niesc plecak w reku, nie ma mowy, zeby zalozyl go na poranione plecy.
Zszedl po schodach i poszedl na tyly budynku, gdzie przykul kupiony z trzeciej reki rower.
Pomimo bolu wsiadajac, usmiechnal sie szeroko.
Przez nastepne dwadziescia cztery godziny byl wolny.
Umowili sie na zachodnim krancu miasta, gdzie droga ocierala sie o las. Chlopiec z klasy sredniej, dzieciak hipisow i syn pijaka.
Urodzili sie tego samego dnia, siodmego lipca. Cal wydal swoj pierwszy przerazony krzyk na porodowce szpitala hrabstwa Washington, podczas gdy jego matka oddychala ciezko, a ojciec szlochal. Fox wypchnal sie na swiat prosto w rece rozesmianego ojca w sypialni malego wiejskiego domku na odludziu wsrod dzwiekow Boba Dylana spiewajacego „Lady, Lady, Lady”. Zas Gage wydostal sie z trudem ze swej przerazonej matki w karetce pedzacej szosa Maryland numer szescdziesiat piec.
Teraz Gage przyjechal pierwszy i wprowadzil rower miedzy drzewa, zeby nikt z drogi nie mogl go zauwazyc.
Usiadl na ziemi i zapalil pierwszego tego popoludnia papierosa. Zawsze po nich robilo mu sie troche niedobrze, ale buntowniczy akt palenia wynagradzal zle samopoczucie.
Siedzial i palil w cieniu drzew i wyobrazal sobie, ze jest na gorskiej sciezce w Kolorado albo w parnej poludniowoamerykanskiej dzungli.
Wszedzie, tylko nie tu.
Wlozyl papierosa po raz trzeci do ust i po raz pierwszy ostroznie zaciagnal sie dymem, gdy uslyszal zgrzyt opon na piachu i kamieniach.
Fox przedzieral sie przez las na Piorunie – tak nazywal swoj rower, bo jego ojciec wymalowal blyskawice na ramie.
Ojciec Foxa byl super pod tym wzgledem.
– Czesc, Turner.
– O'Dell. – Gage wyciagnal papierosa w strone kolegi. Obaj wiedzieli, ze Fox wzial go tylko po to, zeby nie