nawet rekawiczki i lornetka, a z oparcia krzesla podbita futrem kurtka Ziernowa. Nie bylo takze dziennika, ktory Ziernow prowadzil podczas wyprawy. Wano zaginal, zniknely takze i jego rekawice i kurtka. Wyjrzalem przez iluminator czolowy, szklo ochronne iluminatora bylo stluczone i wgiete do wewnatrz. A za iluminatorem bielal gladki iskrzacy snieg, jakby nie zdarzyla sie zadna katastrofa.

Ale pamiec nie oszukiwala mnie, bol glowy takze mnie nie oszukiwal. W lustrze pokladowym zobaczylem moja twarz z zaschnieta na czole krwia. Bylem ranny, ale kosc zostala nienaruszona, rekojesc kamery zdarla tylko skore. A wiec cos sie jednak zdarzylo. A moze moi towarzysze znajduja sie gdzies nie opodal, na sniegu? Poszedlem do suszarni, obejrzalem zaciski na narty – nart nie bylo. Nie bylo takze duralowych sanek. Zniknely wszystkie kurtki, wszystkie czapki, zostala tylko moja kurtka i moja czapka. Otworzylem drzwi, zeskoczylem na lod – lod przeblyskiwal blekitnawo spod zwiewanego przez wiatr sypkiego sniegu. Ziernow mial racje, kiedy mowil o niezwyklosci tak cienkiej pokrywy snieznej w glebi polarnego kontynentu.

Rozejrzalem sie. Obok naszej „Charkowianki” stala jej siostra, rownie wielka i piekna, rownie przyproszona sniegiem. Dogonila nas zapewne jadac z Mirnego, a moze spotkala nas w drodze powrotnej do Mirnego. Z pewnoscia udzielila nam pomocy. Nasza amfibia wpadla bowiem rzeczywiscie do szczeliny, w odleglosci dziesieciu metrow zobaczylem slad tego upadku – czarny otwor studzienny w maskujacej szczeline lodowa firnowej skorupie. Chlopcy z tamtej amfibii musieli zauwazyc nasza krakse (na szczescie uwiezlismy zapewne gdzies w gornych partiach rozpadliny) i wyciagneli na gore i nas, i nasz nieszczesny pojazd.

– Hej! Jest tam kto? – zawolalem obchodzac tamta amfibie od przodu.

Nikt nie ukazal sie w zadnym z czterech iluminatorow, nie rozlegl sie zaden glos. Przyjrzalem sie amfibii uwazniej i zamarlem – amfibia – blizniak miala identycznie jak nasza stluczone i wgiete do wewnatrz szklo ochronne iluminatora czolowego. Spojrzalem na lewa gasienice – nasz transporter mial znak szczegolny, jedno z kolczastych ogniw gasienicy przyspawane na nowo, wyraznie odroznialo sie od pozostalych. Takie samo ogniwo miala i ta amfibia. Staly przede mna nie blizniaki z tej samej serii fabrycznej, ale sobowtory, dokladne repliki w kazdym szczegole. I otwierajac drzwi „Charkowianki” sobowtora zadrzalem w przeczuciu czegos niedobrego.

Przeczucie mnie nie zawiodlo. Pomost byl pusty, nie znalazlem ani nart, ani sanek, tylko na haku wisiala samotnie moja skorzana kurtka na futrze. Wlasnie moja kurtka. Takie samo zacerowane rozdarcie na lewym rekawie, tak samo powycierane futro na mankietach, dwie dobrze mi znane ciemne tluste plamy na ramieniu – kiedys dotknalem ramienia dlonia umazana w oleju maszynowym. Szybko wszedlem do kabiny i oparlem sie o sciane, zeby nie upasc – wydalo mi sie, ze moje serce przestaje bic.

Na podlodze kolo stolu… lezalem ja! Mialem na sobie ten sam brazowy sweter, te same watowane spodnie, moja twarz tak samo dotykala nogi stolu i tak samo przyschla krew na czole, dlon tak samo dotykala kamery filmowej. Mojej kamery filmowej.

Byc moze, ze to byl sen, byc moze, ze sie jeszcze nie obudzilem i jakims dodatkowym wzrokiem widzialem siebie samego lezacego na podlodze? Rabnalem piescia w stol – zabolalo. Oczywiscie, obudzilem sie, to nie sen. W takim razie zwariowalem. Ale wiedzialem z przeczytanych ksiazek i artykulow, ze wariaci nigdy nie zdaja sobie sprawy z tego, ze ogarnal ich obled. W takim razie, co to jest? Halucynacja? Miraz? Dotknalem sciany. Bynajmniej nie byla widmowa. A wiec nie bylem zjawa i ja, ten ja, ktory lezalem na podlodze u moich stop. Bzdura, nonsens. Przypomnialem sobie swoje wlasne slowa o tajemnicach Krolowej Sniegow. A moze Krolowa Sniegow jednak istnieje, moze zdarzaja sie cuda, widmowe sobowtory, a nauka to jedynie proba uspokojenia samego siebie?

Coz zatem powinienem zrobic? Uciekac na zlamanie karku, zamknac sie w mojej amfibii i czekac nie wiadomo na co, dopoki nie zwariuje ostatecznie? Przypomnialem sobie czyjes powiedzenie: „jezeli to, co widzisz, sprzeczne jest z prawami przyrody, to wiedz, ze jestes winien ty, a nie przyroda – to ty sie mylisz”. Strach minal, zostalo niezrozumienie i gniew i nie probujac nawet zachowac ostroznosci, potracilem noga lezacego. Jeknal, otworzyl oczy. Potem uniosl sie na lokciu, zupelnie tak samo jak przedtem ja, i usiadl, rozgladajac sie dokola nieprzytomnie.

– A gdzie jest reszta? – zapytal.

Nie poznalem tego glosu, nalezal do mnie i nie do mnie zarazem, scislej byl to moj glos, ale w zapisie magnetofonowym. Ale do jakiego stopnia ta zjawa byla identyczna ze mna, skoro ocknawszy sie myslala o tym samym, o czym myslalem ja.

– Gdzie oni sa? – powtorzyl i zawolal: – Tolek! Diaczuk!

Podobnie jak i mnie nikt mu nie odpowiedzial.

– Co sie stalo? – zapytal.

– Nie wiem – odpowiedzialem.

– Zdawalo mi sie, ze amfibia zwalila sie do szczeliny lodowej. Poczulismy wstrzas, potem uderzenie, na pewno o sciane lodowa. Upadlem… Potem… Ale dokad oni wszyscy poszli?

Nie poznawal mnie.

– Wano! – zawolal wstajac;

I znowu odpowiedziala mu cisza. Wszystko, co sie dzialo przed kwadransem, powtarzalo sie teraz w przedziwny sposob. Chwiejac sie podszedl do kabiny nawigacyjnej, obmacal puste siedzenie kierowcy, przeszedl do suszami, nie znalazl tam, jak i ja, nart ani sanek, potem przypomnial sobie o mnie i zawrocil.

– A wy skad jestescie? – zapytal przygladajac mi sie i nagle odskoczyl, zaslonil twarz dlonia. – To niemozliwe! Snie czy co?

– Ja tez tak myslalem… z poczatku – powiedzialem. Juz sie nie balem.

Przysiadl na perlonowej kanapce.

– Wy… ty… przepraszam… o, do diabla… jestes do mnie podobny jak moje wlasne odbicie w lustrze. Nie jestes zjawa?

– Nie. Mozesz mnie dotknac, przekonasz sie.

– Kim w takim razie jestes?

– Jurij Pietrowicz Anochin. Kinooperator i radiotelegrafista ekspedycji – powiedzialem dobitnie.

Zerwal sie.

– Nie! To ja jestem Jurij Pietrowicz Anochin, operator i radiotelegrafista wyprawy! – krzyknal i znowu usiadl.

Milczelismy teraz obaj przygladajac sie sobie nawzajem – jeden spokojniejszy, bo widzial juz i wiedzial odrobine wiecej, drugi z obledem w oczach, powtarzajacy z pewnoscia wszystkie moje mysli, ktore przemknely przez moja glowe, kiedy po raz pierwszy go zobaczylem.

W ciszy kabiny miarowo oddychali dwaj jednakowi mezczyzni.

ROZOWY OBLOK

Nie pamietam, jak dlugo to trwalo. Wreszcie on przemowil pierwszy:

– Nic nie rozumiem.

– Ja takze.

– Czlowiek nie moze sie przeciez rozdwoic.

– I mnie sie tak wydawalo.

Zamyslil sie.

– A moze jednak Krolowa Sniegow istnieje?

– Powtarzasz sie – powiedzialem. – Ja o tym pomyslalem juz wczesniej. A nauka to tylko bzdury i proby uspokojenia samego siebie.

Rozesmial sie, zmieszany, jak gdyby przywolal go do porzadku starszy towarzysz. Rzeczywiscie bylem starszy od niego. I natychmiast skorygowalem nasze wzajemne stosunki.

– No, dosc tych zartow. To jakies psychofizyczne zludzenie. Nie moge sie jeszcze zorientowac, jakie mianowicie. Ale zludzenie. Wiesz co? Chodzmy do kabiny Ziernowa.

Zrozumial mnie w pol slowa – byl przeciez moim odbiciem. Jednoczesnie obaj pomyslelismy o tym samym – czy mikroskop wyszedl calo z awarii? Okazalo sie, ze ocalal, stal na swoim miejscu w szafce. Nie potlukly sie takze szkielka do preparatow. Moj sobowtor wyjal je niezwlocznie z pudeleczka. Porownalismy nasze dlonie – nawet odciski i zadry skory mielismy identyczne.

– Zaraz sprawdzimy – powiedzialem.

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×