– Nie przejmuj sie, kochanie – uspokoila Helen. – David funduje.
Usiadl i blyskawicznie wypili polowe zawartosci butelki. Rozmawiali o ksiazkach Vicary'ego i o dzieciach Helen. A nawet jeszcze troche o Davidzie. Vicary nie odrywal wzroku od Helen. Ten smutek goszczacy w jej oczach, bol nieudanego malzenstwa z Davidem w dziwny sposob sprawialy, ze stawala mu sie jeszcze blizsza. Wyciagnela reke i przykryla nia jego dlon. Poczul, jak po raz pierwszy od dwudziestu pieciu lat serce mocniej mu bije w piersi.
– Czy czasem o nim myslisz, Alfredzie?
– O czym?
– Tamtym poranku.
– Helen, o czym ty…
– Na Boga, Alfredzie, czasem potrafisz byc niewyobrazalnie tepy. O ranku, kiedy przyszlam do twojego lozka i po raz pierwszy wykorzystalam twe cialo.
Vicary dopil szampana i nalal im obojgu do kieliszkow.
– Nie… Wlasciwie nie – odparl.
– Na Boga, Alfredzie Vicary, ty wcale nie potrafisz klamac. Jak to godzisz ze swoja najnowsza praca?
– Niech ci bedzie. Tak. Mysle o tym.
Kiedy ostatni raz? – spytal sie w duchu. Tamtego ranka w Kencie, gdy ulozyl komunikat dla stworzonego przez siebie agenta o pseudonimie Przepiorka.
– Przylapuje sie na tym, ze przypominam sobie ten ranek w najmniej odpowiednich chwilach.
– Wiesz, oszukalam Davida. Zawsze mu mowilam, ze byl pierwszy. Ale ciesze sie, ze to byles ty. – Bawila sie stopa kieliszka i patrzyla w okno. – To poszlo tak szybko, chwila, moze dwie. Ale kiedy teraz to wspominam, ciagnie sie godzinami.
– Tak. Wiem, co masz na mysli. Zerknela na niego.
– Nadal masz ten dom w Chelsea?
– Podobno tak. Nie bylem w nim od czterdziestego roku – dodal zartobliwie.
Odwrocila sie od okna i spojrzala mu prosto w oczy. Pochylila sie i szepnela:
– Chcialabym, zebys mnie teraz tam zabral i kochal sie ze mna w swoim lozku.
– Ja tez bym chcial, Helen. Ale tylko znowu zlamalabys mi serce. A w moim wieku chyba juz drugi raz bym sie nie pozbieral.
Z twarzy Helen zniknal wszelki wyraz, a gdy w koncu przemowila, jej glos byl bezdzwieczny.
– Na Boga, Alfredzie, od kiedy stales sie takim skonczonym draniem?
Slowa zabrzmialy dziwnie znajomo. Przypomnial sobie, ze to samo powiedzial Boothby, biorac go pod reke po przesluchaniu Petera Jordana.
Miedzy nimi pojawil sie cien. Przemknal po jej twarzy, tak ze pomroczniala, i zniknal. Helen siedziala cicho, nieruchomo. Oczy jej zwilgotnialy. Mruganiem powiek znowu powstrzymala lzy i odzyskala panowanie nad soba. Vicary czul sie jak skonczony idiota. Wszystko to za daleko sie posunelo, wymknelo spod kontroli. Zrobil glupstwo, spotykajac sie z nia. Nic dobrego z tego nie moglo wyniknac. Cisza ciazyla im teraz jak glaz. Automatycznie zaczal sie obmacywac po kieszeniach w poszukiwaniu okularow i probowal wymyslic jakis pretekst, by skonczyc to spotkanie. Helen wyczula jego nastroj. Nie odrywajac wzroku od szyby, powiedziala:
– Za dlugo cie przetrzymuje. Wiem, ze powinienes wracac do pracy.
– Tak, naprawde powinienem. Przepraszam.
– Nie daj im sie uwiesc – mowila nadal do okna Helen. – Kiedy skonczy sie wojna, pozbadz sie tych paskudnych szarych garniturow i wracaj do domu, do ksiazek. Taki mi sie bardziej podobales.
Nie odpowiedzial, tylko na nia patrzyl. Pochylil sie, zeby ja pocalowac w policzek, ale Helen przyciagnela go do siebie i zaplotlszy mu rece na karku, lekko pocalowala w usta. Usmiechnela sie.
– Mam nadzieje, ze zmienisz zdanie. I to szybko.
– Calkiem niewykluczone.
– Dobrze.
– Do widzenia, Helen.
– Do widzenia, Alfredzie. Wziela go za reke.
– I jeszcze cos chce ci powiedziec. Niezaleznie od tego, co robisz, nie ufaj Basilowi Boothby'emu, kochanie. To trucizna. Nigdy, przenigdy, nie stawaj plecami do niego.
Wtedy sobie przypomnial, co powiedziala o kochanku, ktory ja zdradzil. „To byl David, tyle ze w innym wydaniu'. Nie, Helen – pomyslal. – To byl Boothby.
Szedl. Gdyby mogl, bieglby. Szedl bezmyslnie, bez celu. Szedl, dopoki szrama na kolanie nie zaczela piec zywym ogniem. Szedl, dopoki jego kaszel palacza omal nie rozszarpal mu pluc. Nagie galezie drzew w Green Parku kolysaly sie na wietrze, ich szum przypominal wodospad. Wiatr szarpal rozpietym plaszczem, prawie go z niego zrywajac. Vicary schwycil go pod szyja, a poly rozwialy sie jak peleryna. Ciemnosci spowily miasto niczym gruby welon. W mroku wpadl na jakiegos halasliwego Amerykanina.
– Ej, jak leziesz, Angolu!
– Przepraszam, bardzo przepraszam – baknal Vicary i natychmiast tego pozalowal. W koncu to jeszcze moj kraj, do cholery.
Czul sie jak zahipnotyzowany, jakby poruszal sie nie z wlasnej woli. Nagle przypomnial sobie szpital w Sussex, gdzie leczyl sie z ran. I chlopca, ktory dostal w kregoslup i nie mogl kontrolowac ruchow rak i nog. Jak opisywal dziwna martwote, kiedy lekarze poruszali jego konczynami.
Boze, Helen, jak moglas? Boothby! Boze, Helen!
Przed oczami migaly mu przerazajace wizje tych dwojga splecionych w uscisku. Zacisnal powieki, probujac wymazac ten obraz.
Cholera jasna! Cholera jasna! Kazdy, byle nie Basil Boothby!
Zdumiewajace, jak oto w niesamowity sposob jedna czesc jego zycia nalozyla sie na druga. Helen i Boothby – absurdalne. Zbyt absurdalne, zeby sie nad tym zastanawiac. Ale prawdziwe, to nie ulegalo watpliwosci.
Gdzie doszedl? Poczul zapach rzeki, ruszyl ku niej. Victoria Embankment. Holowniki wlokace barki w gore rzeki. Przygaszone swiatla, odlegle trabienie syreny mglowej. Uslyszal mezczyzne, ktory jeczal z rozkoszy, i w pierwszej chwili sadzil, ze to znowu jego wyobraznia. Spojrzal w lewo i w mroku zauwazyl zarys sylwetki dziwki wsuwajacej rece w rozporek zolnierza.
Och, dobry Boze! Przepraszam!
Znowu szedl. Mial ochote wpasc do gabinetu Boothby'ego i zdzielic go w nos. Przypomnial sobie gabaryty zwierzchnika oraz pogloski o jego umiejetnosciach walki wrecz i uznal, ze to by sie rownalo samobojstwu. Mial ochote wrocic do „Duke'a', znalezc Helen, wziac ja do domu i nie myslec o konsekwencjach. I wtedy – jak zwykle – przez glowe zaczely mu przemykac obrazy zwiazane ze sprawa. Pusta teczka Vogla. Karl Becker w swojej wilgotnej celi. „Powiedzialem Boothby'emu'. Zmasakrowana twarz Rose Morely. Ucieczka Grace Clarendon z przybytku Boothby'ego. Pelikan. Hawke, chlopak Boothby'ego z Oksfordu. Nekalo go dziwaczne poczucie, ze jest wykorzystywany.
Czy i ja jestem takim Hawke'em? – pomyslal.
Gdzie teraz sie znalazl? Northumberland Avenue. Zwolnil tempo, wsluchujac sie w przyjemny szum popoludniowego ruchu ulicy. Podniosl wzrok i zobaczyl ladna mloda kobiete, niecierpliwie przygladajaca sie mijajacym ja samochodom. To byla Grace Clarendon – wszedzie by poznal te mase jasnych wlosow i krwistoczerwone wargi. Do kraweznika podjechal duzy granatowy number. Boothby'ego. Drzwiczki sie otworzyly i Grace wsiadla do srodka. Samochod wlaczyl sie do ruchu. Vicary odwrocil glowe i patrzyl w druga strone, kiedy woz go mijal.
Vicary jechal na West Halkin Street. Zapadla noc, a wraz z nia przyszla ulewa przypominajaca wiosenna burze. Vicary przetarl okno i wyjrzal na ulice. Londynczycy tlumnie biegli chodnikami, jak cywile uciekajacy przed nadciagajaca armia – skuleni pod plaszczami przeciwdeszczowymi i parasolkami, z ktorych czesc przekrecil wiatr, ze slabymi latarkami z trudem rozjasniajacymi wilgotny mrok. Vicary rozwazal dziwny splot okolicznosci, dzieki ktoremu siedzi w rzadowym samochodzie, a nie biegnie tam, na chodniku, razem z innymi. Nagle przypomnial sobie o Helen i zastanawial sie, gdzie tez ona moze teraz byc. Mial nadzieje, ze w jakims bezpiecznym i suchym miejscu. Pomyslal o Grace Clarendon wsiadajacej do limuzyny Boothby'ego. Co, u licha, ona tam robila? Czy