— Tak, ale to tez moge rozbic.
Westchnela.
— Pomysl dobrze, Alvinie. Gdyby istnialo cos tak malego, ze nie mozna by tego podzielic, jakie by bylo?
— Chyba naprawde malutkie.
Ale zartowal. To byl klopot: staral sie podejsc do niego tak, jak zwykle do problemow praktycznych. Wyslal swoj przenikacz w podloge. Niestety, jako drewno, podloga byla gaszczem roznych rzeczy: porwanych i kiedys zywych serc drzew. Alvin poslal wiec przenikacz w zelazo piecyka, ktore wewnatrz bylo prawie jednolite. A ze zarazem gorace, to jego kawalki, najmniejsze widoczne czasteczki, byly az rozmazane od szybkosci. Ogien wewnatrz takze promieniowal na zewnatrz, a kazda czastka ciepla i swiatla tak mala i drobna, ze Alvin z trudem utrzymywal w mysli jej wizerunek. Tak naprawde to nigdy nie widzial elementow ognia. Wiedzial tylko, ze wlasnie przemknely.
— Swiatlo — powiedzial glosno. — I cieplo. Nie mozna ich rozciac.
— To prawda. Ogien nie jest taki jak ziemia: nie da sie przeciac. Ale mozna go zmienic, prawda? Mozna zgasic. Wtedy przestanie byc soba. A zatem jego czastki to cos innego, nie moga byc niezmiennymi i niepodzielnymi atomami.
— No tak… Ale nie ma nic mniejszego niz te kawalki ognia, wiec mysle, ze nie ma czegos takiego jak atomy.
— Alvinie, musisz skonczyc z takim empirycznym podejsciem do wszystkiego.
— Jakbym sie poznal, co to jest, to bym skonczyl.
— Jakbym sie dowiedzial.
— Wszystko jedno.
— Nie na kazde pytanie mozesz odpowiedziec w ten sposob, ze siadasz nieruchomo i przenikasz przez skale na dworze albo cos innego.
Alvin westchnal.
— Czasami zaluje, ze pani powiedzialem, co robie.
— Chcesz, zebym cie nauczyla, co to znaczy byc Stworca, czy nie chcesz?
— Wlasnie chce! A zamiast tego pani opowiada mi o atomach i grawitacji i… Nie obchodzi mnie, co powiedzial ten stary oszust Newton ani nikt inny! Chce wiedziec, jak stworzyc… miejsce.
W ostatniej chwili przypomnial sobie, ze Arthur Stuart siedzi w kacie i zapamietuje kazde wypowiedziane slowo, a nawet ton glosu. Nie ma sensu nabijac mu glowy gadaniem o Krysztalowym Miescie.
— Czy nie rozumiesz, Alvinie? Minelo tak wiele czasu… tysiace lat. Nikt naprawde nie pamieta, czym jest i co robi Stworca. Jedynie to, ze zyli kiedys tacy ludzie. I kilka czynow, do ktorych byli zdolni. Na przyklad przemiana zelaza albo olowiu w zloto. Wody w wino. Takie rzeczy.
— Mysle, ze zelazo w zloto jest latwiej — stwierdzil Alvin. — Metale sa w srodku takie same. Ale wino… Tam jest taka mieszanina roznych skladnikow, ze trzeba by byc…
Nie potrafil wymyslic okreslenia najwiekszej mocy, jaka moze dysponowac czlowiek.
— Stworca — podpowiedziala nauczycielka.
Tak, to odpowiednie slowo.
— Chyba.
— Mowie ci, Alvinle, jesli chcesz sie nauczyc robic to, co kiedys Stworcy, musisz zrozumiec nature rzeczy. Nie zdolasz zmienic tego, czego nie pojmujesz.
— I nie moge pojac tego, czego nie widze.
— Blad! Nieprawda, Alvinie Kowalu. Wlasnie to, co widzisz, jest niezrozumiale. Swiat, ktory ogladasz, to jedynie przyklad, przypadek szczegolny. Ale zasady, ktore nim rzadza, porzadek, ktory go utrzymuje… Te pozostaja zawsze niewidzialne. Mozna je odkryc jedynie wyobraznia, a to wlasnie najbardziej zaniedbany aspekt twojego umyslu.
Wtedy Alvin po prostu sie rozzloscil, na co ona powiedziala, ze gwarantuje mu tylko jedno: iz pozostanie glupcem do konca zycia. A on na to, ze mu to wcale nie przeszkadza, jesli tylko dzieki tej glupocie pozyje dostatecznie dlugo, wbrew wszelkim przeciwnosciom i bez zadnej pomocy z jej strony. A potem wybiegl na dwor i spacerowal dlugo, patrzac, jak opadaja pierwsze sniezne platki zamieci.
Bardzo szybko wtedy zrozumial, ze nauczycielka miala racje i ze przeciez wiedzial o tym od samego poczatku. Wiedzial. Posylal swoj przenikacz, zeby zobaczyc, co jest… Ale kiedy chcial cos zmienic, najpierw musial pomyslec, co chcialby, zeby sie stalo. Musial sobie wyobrazic cos, czego nie ma, musial utrzymac w myslach ten wizerunek, a potem… Potem z ta moca, z ktora przyszedl na swiat, ale ktorej wciaz nie rozumial, mowil: „Widzicie? Takie powinnyscie sie stac!” I wtedy, czasem szybko, czasem powoli, czasteczki poruszaly sie i ustawialy jak nalezy. Zawsze tak robil: kiedy oddzielal fragment litej skaly, kiedy laczyl razem dwa kawalki drewna, kiedy czynil zelazo mocnym i dobrym, gladko i rowno rozsmarowujac zar ognia po dnie tygla.
A wiec widze w myslach to, czego nie ma, i dzieki temu to wlasnie sie staje.
Przez jeden przerazajacy, oszalamiajacy moment zastanawial sie, czy moze caly swiat tylko sobie wyobrazil. I ze swiat zniknie, kiedy przestanie o nim myslec. Oczywiscie, zaraz powrocil rozsadek. Gdyby wyobrazil sobie ten swiat, nie byloby w nim tylu dziwacznych rzeczy, o ktorych nigdy by sam nie pomyslal.
Moze wiec swiat jest tylko snem Boga? Nie, to tez niemozliwe. Jesli Bog snil o takich ludziach jak Bialy Morderca Harrison, to nie jest zbyt dobry. Nie. Najlepsze wyjasnienie, jakie przyszlo Alvinowi do glowy, to takie, ze Bog dzialal tak jak on: mowil skalom w ziemi i ogniu slonca i roznym rzeczom, jakie powinny byc, i pozwalal, by takie sie staly. Ale kiedy powiedzial to ludziom, oni zwyczajnie zagrali mu na nosie. Przynajmniej wiekszosc. A inni udawali, ze sa posluszni, ale dalej robili, co chcieli. Planety, gwiazdy i zywioly, wszystko to moze pochodzic z mysli Boga, ale ludzie sa za bardzo klotliwi, zeby winic za nich kogokolwiek — oprocz nich samych.
Do tej granicy dotarl Alvin wczoraj wieczorem, w sniegu — zastanawiajac sie nad tym, czego sie nigdy nie dowie. Nad tym, o czym sni Bog, jesli w ogole zasypia, i czy co noc stwarza nowy swiat pelen ludzi. Problemy, ktore nawet o krok nie mogly go zblizyc do zostania Stworca.
I dzisiaj, brnac przez snieg i pod wiatr do zajazdu, wrocil do poczatkowego pytania: jak moglby wygladac atom. Probowal sobie wyobrazic cos tak malego, ze nie potrafilby tego podzielic. Ale ledwie pomyslal o czyms takim: malej kostce czy malej kulce lub czyms podobnym, zaraz sobie wyobrazal, jak rozcina to na polowy.
Nie da sie czegos rozciac tylko wtedy, kiedy jest tak cienkie, ze ciensze juz byc nie moze. Pomyslal o czyms sprasowanym tak mocno, ze jest ciensze niz papier. Tak cienkie, ze z jednej strony zwyczajnie nie istnieje. Kiedy sie spojrzy od krawedzi, zwyczajnie nic tam nie ma. Ale nawet wtedy, chociaz nie mozna tego podzielic wzdluz krawedzi, zawsze mozna to cos obrocic i rozciac. Jak papier.
Zatem… gdyby scisnac to rowniez z drugiej strony, zeby bylo sama krawedzia, najciensza nicia, jaka tylko mozna sobie wyobrazic? Nikt byjej nie widzial, ale by istniala, poniewaz rozciagalaby sie stad dotad. Jasne, nie moglby jej podzielic wzdluz krawedzi i nie mialaby tez plaskiej jak papier powierzchni. Ale skoro siegala — jak niewidoczna nic — od jednego punktu do drugiego, jakkolwiek mala bylaby odleglosc miedzy nimi, nadal mogl sobie wyobrazic, jak rozcinaja na polowy, a potem jeszcze raz.
Nie. Zeby cos bylo tak male jak atom, nie moze miec rozmiaru w zadnym kierunku: dlugosci, szerokosci ani wysokosci. Tak, to bylby atom… tyle ze on by nawet nie istnial; bylby niczym. Tylko pustym miejscem.
Stal na ganku zajazdu i tupal, otrzepujac snieg z butow. To lepszy od pukania sposob powiadomienia gospodarzy, ze przyszedl. Slyszal szybkie kroki Arthura Stuarta, ktory biegl, zeby otworzyc drzwi. Jednak Alvin myslal wylacznie o atomach. Bo kiedy juz doszedl do wniosku, ze nie moze byc zadnych atomow, zaczynal sobie uswiadamiac, ze jeszcze bardziej szalony jest pomysl, ze atomy nie istnieja. Ze wszystko da sie zawsze podzielic na mniejsze czesci, a potem jeszcze mniejsze i jeszcze, bez konca. A przeciez kiedy sie dobrze zastanowic, to po prostu nie ma innego wyjscia. Tak albo tak. Albo dochodzi sie do kawalka, ktorego nie mozna rozciac, i to jest atom, albo sie nie dochodzi i mozna dzielic przez wiecznosc. A tego Alvin nie potrafil sobie wyobrazic.
Wszedl do kuchni, niosac Arthura Stuarta na barana. Dzieciak bawil sie szalikiem i czapka Alvina. Horacy Guester w stodole napychal sloma nowe sienniki, wiec Alvin o pozyczenie san poprosil Peg. W kuchni bylo goraco, a Peg byla chyba w zlym humorze. Pozwolila mu wziac sanie, jednak pod pewnym warunkiem.
— Uratuj zycie pewnego dziecka, Alvinie, i zabierz ze soba Arthura Stuarta — poprosila. — Przysiegam, jesli jeszcze raz cos spsoci, to wieczorem skonczy w puddingu.
To fakt, ze Arthur Stuart mial wyraznie ochote na figle. W tej chwili dusil Alvina szalikiem i smial sie jak szalony.
— Moze sie pouczymy? — zaproponowal Alvin. — Jak sie pisze „wydac ostatnie tchnienie”?