— Tez tak pomyslalem. Jesli nie ma rozmiaru, to jest niczym. Ale atom nie jest niczym. Jest miejscem. I wtedy pomyslalem jeszcze, ze nie JEST miejscem… On MA miejsce. Jesli widzicie roznice. Atom moze byc w tym miejscu, czysty punkt geometryczny, tak jak mowiliscie. Ale potem moze sie przesunac. Moze sie znalezc gdzie indziej. A zatem, rozumiecie, ma nie tylko miejsce, ale ma tez przeszlosc i przyszlosc. Wczoraj byl tam, dzisiaj jest tutaj, jutro bedzie gdzie indziej.
— Ale przeciez nie jest „czyms”, Alvinie.
— Nie. Wiem o tym. Nie jest „czyms”. Ale nie jest tez nicem.
— Niczym.
— Znam gramatyke, panno Larner, ale teraz nie o niej mysle.
— Nie opanujesz gramatyki, jesli nie bedziesz stosowal jej zasad bezwiednie. Ale mniejsza z tym.
— Widzicie, myslalem sobie, ze przeciez atom nie ma rozmiaru, wiec skad wiadomo, gdzie jest? Nie swieci, bo nie ma w sobie ognia, ktory by dawal swiatlo. I wymyslilem cos takiego: przypuscmy, ze atom nie ma rozmiarow, ale ma jakis rodzaj umyslu. Jakis malutki rozum, tyle tylko, zeby wiedziec, gdzie sie znajduje. I potrafi jedynie przeniesc sie w inne miejsce i znow wiedziec, gdzie jest.
— Jak to mozliwe? Pamiec w czyms, co nie istnieje…
— Przypuscmy tylko! Powiedzmy, ze lezy ich gdzies tysiac i lataja w rozne strony. Skad ktorys moze wiedziec, gdzie trafily inne? Poniewaz wszystkie sie wciaz ruszaja, nic nie pozostaje takie samo. Ale wtedy, przypuscmy, zjawia sie ktos… a mam tu na mysli Boga… ktos, kto pokazuje im wzorzec. Uczy je, jak sie ustawic. Jakby mowil: ty tam, ty bedziesz w srodku, a cala reszta ma sie przez caly czas trzymac w tej samej odleglosci od niego. Co wtedy dostaniemy?
Panna Larner zastanawiala sie przez moment.
— Kule pusta w srodku. Sfere. Ale zlozona z niczego, Alvinie.
— Nie rozumiecie? To wlasnie dobrze. Bo jesli moje przenikanie czegos mnie nauczylo, to tego, ze wszystko jest przewaznie puste. To kowadlo: wyglada na twarde, prawda? Ale mowie wam, ze tam prawie nic nie ma. Tylko male kawalki zelaza wiszace w pewnej odleglosci od siebie, wedlug wzorca. A wieksza czesc kowadla to wlasnie puste miejsca miedzy nimi. Rozumiecie? Te kawalki zachowuja sie jak atomy. Powiedzmy, ze kowadlo jest jak gora. Kiedy spojrzymy z bliska, widzimy, ze jest usypana ze zwiru. A kiedy podniesc zwir, rozsypuje sie w reku i widzimy, ze jest zrobiony z pylu. A gdyby mozna podniesc jedna drobinke pylu, zobaczylibysmy, ze jest taka sama jak gora, usypana tez ze zwiru, tylko jeszcze drobniejszego.
— Mowisz wiec, ze to, co postrzegamy jako ciala stale, to w rzeczywistosci tylko iluzja? Takie „nic” tworzace malenkie sfery, ktore razem ukladaja sie w czasteczki, z czasteczek powstaja drobinki, a z nich kowadlo…
— Tyle ze jest chyba wiecej krokow miedzy jednym a drugim. To przeciez wyjasnia, dlaczego musze sobie tylko wyobrazic nowy ksztalt, nowy wzor albo nowy porzadek i pokazac go w myslach. A jesli mysle jasno i czysto i nakazuje czastkom zmiane, wtedy one… one sie zmieniaja. Poniewaz zyja. Moze sa malenkie i niezbyt madre, ale jezeli pokaze im wyraznie, moga to uczynic.
— To dla mnie za trudne, Alvinie. Pomyslec, ze wszystko jest w rzeczywistosci niczym.
— Nie, panno Larner, nie o to chodzi. Rzecz w tym, ze wszystko jest zywe. Wszystko sklada sie z zywych atomow, ktore wykonuja polecenie, jakie dal im Bog. I wykonujac jego rozkazy, niektore zmieniaja sie w cieplo i swiatlo, inne staja sie zelazem, woda, powietrzem, a inne nasza skora i koscmi. Wszystkie te rzeczy sa realne… a wiec i atomy sa realne.
— Alvinie, opowiedzialam ci o atomach, poniewaz to ciekawa teoria. Najtezsze umysly naszych czasow sadza, ze cos takiego nie istnieje.
— Za przeproszeniem, panno Larner, ale te najtezsze umysly nigdy nie widzialy tego, co ja widzialem. I nic nie wiedza. Mowie wam, ze wedlug mnie to jedyna teoria, ktora tlumaczy wszystko… To, co widze i to, co robie.
— Ale skad sie biora te atomy?
— Znikad sie nie biora. Albo raczej biora sie zewszad. Moze te atomy po prostu sa. Zawsze byly i zawsze beda. Nie mozna ich podzielic. Nie gina. Nie mozna ich stworzyc ani zniszczyc. Istnieja wiecznie.
— A zatem Bog nie stworzyl swiata.
— Alez naturalnie, ze stworzyl. Atomy byly niczym, tylko miejscami, ktore nie wiedzialy nawet, gdzie sa. To Bog poustawial je na miejsca, zeby wiedziec, gdzie istnieja, i zeby one wiedzialy… A wszystko we wszechswiecie jest z nich zlozone.
Panna Larner zastanawiala sie bardzo dlugo. Alvin przygladal sie jej i czekal. Wiedzial, ze to prawda, a przynajmniej jest blizsze prawdy niz wszystko, o czym kiedykolwiek uslyszal albo pomyslal. Chyba ze ona znajdzie jakis blad. Tyle juz razy zauwazala cos, o czym zapomnial… Dlatego teraz czekal, az cos mu wytknie. Jakas pomylke.
Moze by to i zrobila, ale kiedy tak stala, zamyslona, przed kuznia, na drodze z miasta uslyszeli tetent koni. Oczywiscie popatrzyli, zeby sprawdzic, kto sie zbliza w takim pospiechu.
Nadjezdzal szeryf Pauley Wiseman w towarzystwie dwoch obcych mezczyzn. Za nimi toczyl sie powoz doktora Physickera z Po Dogglym na kozle. W dodatku nie przejechali obok, ale zatrzymali sie na zakrecie przy kuzni.
— Panno Larner — odezwal sie Pauley Wiseman. — Jest tu gdzies Arthur Stuart?
— A czemu pytacie? — zdziwila sie nauczycielka. — I kim sa ci ludzie?
— Jest blisko — oswiadczyl jeden w obcych, siwowlosy. W dwoch palcach trzymal malutkie pudelko. Obaj zerkneli na nie, po czym spojrzeli w strone zrodlanej szopy. — Tam — dodal siwowlosy.
— Potrzebujecie innych dowodow? — zapytal Pauley Wiseman. Zwracal sie do doktora Physickera, ktory wysiadl z bryczki i stal teraz na drodze. Byl wsciekly, bezradny i wygladal strasznie.
— Odszukiwacze — szepnela panna Larner.
— Istotnie — potwierdzil siwowlosy. — Ma tu pani zbieglego niewolnika.
— Nie jest niewolnikiem. To moj uczen, oficjalnie adoptowany przez Horacego i Margaret Guesterow…
— Mamy pismo od wlasciciela, ktory podaje date jego urodzenia. I mamy tu jego skarbczyk. To wlasnie on. Jestesmy zaprzysiezeni i mamy certyfikaty, psze pani. Co odszukamy, jest odszukane. Tak mowi prawo, a jesli bedziecie przeszkadzac, popelnicie przestepstwo.
— Prosze sie nie martwic, panno Larner — wtracil doktor Physicker. — Mam juz pismo burmistrza. Zatrzymamy chlopca do jutra, a jutro wroci sedzia.
— Zatrzymamy w wiezieniu, naturalnie — uzupelnil Pauley Wiseman. — Nie chcielibysmy przeciez, zeby ktos probowal z nim uciec.
— Niewiele by mu z tego przyszlo — oswiadczyl siwy odszukiwacz. — Pojechalibysmy za nim. I pewnie bysmy go zastrzelili, jako zlodzieja, ktory ucieka z kradziona wlasnoscia.
— Pewnie nawet nie zawiadomiliscie Guesterow! — zawolala panna Larner.
— Nie moglem — westchnal doktor Physicker. — Musialem tych tu pilnowac, zeby go zwyczajnie nie wywiezli.
— Przestrzegamy prawa — zapewnil siwy odszukiwacz.
— Tam jest — zauwazyl ciemnowlosy.
Arthur Stuart stanal w otwartych drzwiach zrodlanej szopy.
— Stoj na miejscu, chlopcze! — wrzasnal Pauley Wiseman. — Sprobuj sie ruszyc, a stluke cie na kwasne jablko!
— Nie musicie go straszyc — powiedziala panna Larner, ale nikt jej nie sluchal. Wszyscy biegli juz pod gore.
— Nie zrobcie mu krzywdy! — zawolal doktor Physicker.
— Nic mu sie nie stanie, jesli nie bedzie uciekal — uspokoil go siwowlosy.
— Alvinie — ostrzegla panna Larner. — Nie rob tego.
— Nie zabiora Arthura Stuarta.
— Nie wykorzystuj tak swojej mocy. Nie po to, zeby kogos zranic.
— Mowie wam…
— Pomysl, Alvinie. Mamy czas do jutra. Moze sedzia…
— Chca go wsadzic do wiezienia!
— Jezeli cokolwiek przytrafi sie tym odszukiwaczom, zjawia sie urzednicy federalni i wymusza realizacje