talerze zupy.

Na scianach wisialy fotografie zamkow, jezior i pieknych dziewczyn. Byl to wedrowny dom straznikow kolejowych — ludzi, ktorych praca polegala na pilnowaniu ladunkow. Czterej straznicy weszli do srodka i zamkneli drzwi.

W chwile pozniej wyszli stamtad palac cygara i rozmawiajac z zadowoleniem w miekkim, dolnym rejestrze jezyka niemieckiego. Jeden z nich dojrzal twarz Billy’ego w okienku i pogrozil zartobliwie palcem, dajac mu do zrozumienia, zeby byl grzeczny.

Amerykanie z wagonu naprzeciwko znowu powiedzieli straznikom o nieboszczyku. Straznicy wyciagneli ze swojego przytulnego wagonu nosze, otworzyli wagon z nieboszczykiem i weszli do srodka. Wagon z nieboszczykiem nie byl zatloczony jak inne. Zajmowalo go tylko szesciu zywych pulkownikow i jeden niezywy.

Niemcy wyniesli tego niezywego. Byl to Dziki Bob. Zdarza sie.

* * *

W nocy lokomotywy zaczely pogwizdywac do siebie i ruszac w droge. Lokomotywa i ostatni wagon kazdego pociagu ozdobione byly choragiewkami w pomaranczowe i czarne pasy, ktore mialy uprzedzac lotnikow, zeby nie strzelali, bo pociag wiezie jencow wojennych.

* * *

Wojna dobiegala konca. Lokomotywy ruszyly na wschod pod koniec grudnia, a wojna miala sie skonczyc w maju. Wszystkie niemieckie obozy byly przepelnione. Wiezniow nie bylo czym karmic, nie bylo opalu, zeby ich ogrzac. A tu tymczasem przybywali nowi.

* * *

Pociag Billy’ego, najdluzszy ze wszystkich, nie ruszal przez dwa dni.

— Nie jest zle — powiedzial Billy’emu na drugi dzien wloczega. — To jeszcze drobiazg.

Billy wyjrzal przez okienko. Stacja kolejowa opustoszala, jesli nie liczyc stojacego na dalekiej bocznej linii pociagu sanitarnego ze znakami Czerwonego Krzyza. Jego lokomotywa gwizdnela. Lokomotywa Billy’ego Pilgrima odpowiedziala. Wymienialy pozdrowienia.

* * *

Mimo ze pociag stal, wagony trzymano przez caly czas zamkniete. Nikomu nie wolno bylo wychodzic az do stacji przeznaczenia. Dla straznikow chodzacych wzdluz pociagu kazdy wagon stal sie jednym organizmem, ktory jadl, pil i wydalal przez swoje otwory. Przez te same otwory mowil, a czasem krzyczal. Do srodka szla woda, bochenki czarnego chleba, kielbasa i ser, a wychodzil stamtad kal, mocz i mowa.

Istoty ludzkie stloczone w srodku oddawaly kal do stalowych helmow, ktore przekazywano do wylania tym, ktorzy stali przy okienkach. Billy byl jednym z tych wylewaczy. Istoty ludzkie podawaly rowniez manierki, ktore straznicy napelniali woda. Kiedy przychodzilo jedzenie, istoty stawaly sie ciche, ufne i piekne. Dzielily sie wszystkim po rowno.

* * *

Istoty ludzkie w wagonach staly i lezaly na zmiane. Nogi stojacych byly jak slupy wbite w ciepla, drgajaca, pierdzaca i wzdychajaca glebe. Te dziwna glebe stanowila mozaika spiacych, ulozonych jeden przy drugim jak srebrne lyzki w pudelku.

Pociag zaczal pelznac na wschod.

Gdzies tam swietowano Boze Narodzenie. Billy Pilgrim w swiateczna noc lezal jak lyzka w pudelku przytulony do wloczegi. W tej pozycji zasnal i przeniosl sie w czasie do roku 1967 — w noc, kiedy to zostal porwany przez latajacy talerz z Tralfamadorii.

4

Billy Pilgrim nie mogl zasnac po weselu corki. Mial czterdziesci cztery lata. Przyjecie weselne odbylo sie po poludniu w wesolym, kolorowym namiocie rozpietym w ogrodzie Billy’ego. Namiot byl w pomaranczowo-czarne pasy.

Billy i jego zona Walencja lezeli w wielkim malzenskim lozu jak lyzki w pudelku. Kolysaly ich „Magiczne Palce”. Walencji nie trzeba bylo kolysac, zeby zasnela. Chrapala niczym pila mechaniczna. Biedna kobieta nie miala juz jajnikow ani macicy. Usunal je znajomy chirurg, wspolwlasciciel „Swiatecznego Zajazdu”.

Byla pelnia.

Billy wstal z lozka w blasku ksiezyca. Mial wrazenie, ze jest swietlisty i upiorny, jakby spowijalo go zimne, naelektryzowane futro. Spojrzal w dol na swoje nagie stopy. Byly sinozolte.

* * *

Billy czlapal po korytarzu na pierwszym pietrze wiedzac, ze wkrotce porwie go latajacy talerz. Korytarz byl podzielony na pasy ciemnosci i ksiezycowego blasku. Swiatlo ksiezyca wpadalo przez drzwi pustych pokojow dwojga dzieci Billy’ego. Nie bylo juz dzieci. Odeszly na zawsze. Billym kierowal strach i brak strachu. Strach mowil mu, kiedy stanac. Brak strachu mowil mu, ze mozna isc dalej. Zatrzymal sie.

Potem wszedl do pokoju corki. Wszystkie szuflady byly powyciagane. Szafa byla pusta. Na srodku pokoju lezal stos rzeczy, ktorych nie zdolala zabrac w podroz poslubna. Na parapecie okna stal jej wlasny aparat telefoniczny typu Ksiezniczka. Jego male swiatelko wpatrywalo sie w Billy’ego, a potem telefon zadzwonil.

Billy podniosl sluchawke. Dzwonil jakis pijak. Billy czul prawie jego oddech — mieszanine gazu musztardowego i roz. Pomylka. Billy odlozyl sluchawke. Na parapecie stala butelka lemoniady. Jej etykietka szczycila sie tym, ze plyn nie ma zadnych wartosci odzywczych.

* * *

Billy zwlokl sie na dol na swoich sinozoltych stopach. Wszedl do kuchni, gdzie swiatlo ksiezyca zwrocilo jego uwage na napoczeta butelke szampana stojaca na kuchennym stole. To bylo wszystko, co zostalo z przyjecia w namiocie. Ktos zakorkowal butelke z powrotem. „Wypij mnie” — zdawala sie mowic butelka.

Billy wyciagnal korek palcami. Nie strzelilo. Szampan wywietrzal. Zdarza sie.

Spojrzal na zegar nad piecykiem gazowym. Mial jeszcze godzine do przybycia talerza, poszedl wiec do bawialni, potrzasajac butelka jak dzwonkiem, i wlaczyl telewizor. Byl z lekka obruszany w czasie i ogladal film od konca, a potem jeszcze raz we wlasciwej kolejnosci. Film opowiadal o amerykanskich bombowcach z drugiej wojny swiatowej i o ich dzielnych zalogach. Ogladany od tylu film wygladal tak:

Amerykanskie samoloty, podziurawione, z rannymi i zabitymi na pokladach, startowaly tylem z lotniska w Anglii. Nad Francja nalecialo na nie tylem kilka niemieckich mysliwcow, wysysajac pociski i odlamki z niektorych bombowcow i czlonkow zalogi. To samo zrobily z zestrzelonymi amerykanskimi samolotami na ziemi, ktore wzbily sie tylem w powietrze, zajmujac miejsca w szyku.

Bombowce nadlecialy tylem nad plonace niemieckie miasto. Tam otworzyly swoje luki bombowe i wyslaly jakies cudowne promieniowanie magnetyczne, ktore stlumilo pozary, zebralo je do stalowych pojemnikow i wciagnelo te pojemniki do brzuchow samolotow. Tam zostaly one ulozone w rowniutkie rzedy. Niemcy na dole mieli swoje wlasne cudowne urzadzenia. Byly to dlugie stalowe rury, ktore wysysaly odlamki z cial ludzi i samolotow. Mimo to nadal bylo kilku rannych Amerykanow i kilka uszkodzonych bombowcow. Dopiero nad Francja

Вы читаете Rzeznia numer piec
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату