to udalo. A cokolwiek ma sie wydarzyc, wydarzy sie wlasnie dzisiejszej nocy. On chcial w ten sposob podburzyc opinie publiczna, wywrzec silniejsza presje na ludzi i zaostrzyc postepowanie w stosunku do dewiatow. Oczywiscie, nie obyloby sie to bez gwaltow, aktow przemocy, a nawet zabojstw. Lecz nie mialoby to wielkich rozmiarow. Taki byl plan Finna. Ale teraz, wraz z jego smiercia…
— Zetra nas z powierzchni ziemi — dokonczyla jego mysl Harriet.
— Tak — skinal glowa Blaine. — Istnieje jednak sposob…
— I ty, wiedzac o tym zamordowales Finna?
— Posluchaj Harriet. Ja go nie zabilem. Poszedlem do niego, by zawrzec z nim uklad. Wynalazlem osob, by zabrac wszystkich dewiatow z Ziemi. Chcialem mu obiecac, ze uwolnie od nich Ziemie. W zamian chcialem wytargowac nieco czasu. Nieduzo. Tydzien lub dwa…
— A jednak zabiles go.
— Byc moze. Powiem ci to lepiej myslami. Wiec gdy juz bedziesz pisac, napiszesz rowniez o tym.
34.
Hamilton bylo pograzone w ciszy i ciemnosci.
Blaine zatrzymal samochod na placu i wysiadl.
Okna domow byly ciemne, panowala cisza i z oddali tylko dobiegal miekki, stlumiony szum rzeki.
— Juz ich nie ma — odezwal sie cicho Blaine.
Harriet, ktora rowniez wysiadla z auta, przystanela obok Blaine'a.
— No coz — odparla. — Dosiadz i ty swego rumaka.
Blaine potrzasnal przeczaco glowa.
— Musisz, slyszysz. Musisz im towarzyszyc. Ty nalezysz do nich.
— Byc moze kiedys — odparl zamyslony Blaine. — Moze kiedys. Ale nie teraz. Za kilka lat… Jeszcze mam tutaj wiele do zrobienia. Pozostalo tu wielu dewiatow; przerazonych, tropionych, ukrywajacych sie. Tylko ja moge im pomoc. Musze ich wszystkich odnalezc. Musze ich uratowac… Tylu, ilu zdolam.
— Zycia ci nie starczy — rozesmiala sie gorzko Harriet. — A gdyby nawet, to i tak nie przezyjesz. Jestes glownym celem, a ludzie Finna nie spoczna…
— Oczywiscie, w ostatecznosci uciekne. Nie jestem bohaterem, Harriet. Przeciwnie. Szczerze mowiac jestem tchorzem.
— Przyrzekasz, ze w razie czego uciekniesz? — spytala z naciskiem.
— Daje ci slowo, Harriet. Przysiegam. Ale ty mi w zamian obiecaj, ze wrocisz do Fishhooka. Tam dopiero bedziesz bezpieczna. Pojedziesz stad prosto do Pierre, na lotnisko.
Bez slowa odwrocila sie i wsiadla do samochodu. Wlaczyla silnik. Wyjrzala przez okno.
— A ty? Przeciez ty rowniez bedziesz potrzebowal samochodu.
— W Hamilton moge miec ich tyle, ile dusza zapragnie — rozesmial sie wykonujac reka szeroki gest. Oni ich nie zabrali ze soba.
Dziewczyna wyprostowala sie na fotelu. Oparla dlonie na kierownicy.
— Jeszcze jedno — przerwal cisze Blaine. — Co sie z toba dzialo, gdy bylem w wozowni?
Rozesmiala sie ostro, drapieznie.
— Gdy tylko nadjechal Rand, ruszylam po pomoc. Chcialam zadzwonic do Pierre. Po ludzi, ktorzy by pomogli.
— Ale?
— Ale zaczepila mnie policja i wsadzila do pudla. Wypuscili dopiero rano. Was juz nie bylo. Od tego czasu szukalam cie.
— Dzielna dziewucha z ciebie — mruknal i w tym momencie dotarl do niego odlegly dzwiek wielu motorow samochodowych. Warkot narastal, przyblizal sie. Blaine zesztywnial.
— Szybko — syknal. — Wylacz swiatla i ruszaj natychmiast. Tamtedy, w poprzek wzgorza. Trafisz na stara szose prowadzaca na polnoc.
— Ale co sie stalo, Shep?
— Nie slyszysz? To warkot samochodow. Nadchodzi oblawa. Juz wiedza, ze Finn nie zyje.
— A ty, Shep?
— O mnie sie nie martw. No, juz jedz!
— Zobaczymy sie?
— Odjezdzaj, Harriet! Nie ma czasu. I dziekuje. Dziekuje za wszystko. Pozdrow Charline.
— Do zobaczenia, Shep — powiedziala jeszcze i auto ruszylo. Zatoczylo petle wokol placu i odjechalo w kierunku majaczacych na tle rozgwiezdzonego nieba wzgorz.
Dobrze zrobila — mruknal do siebie z zadowoleniem, gdy auto z Harriet zniknelo juz w ciemnosci. Z pewnoscia ktos, kto jedzie tymi dzikimi gorami, tak daleko od Fishhooka, nie powinien miec zadnych klopotow.
Zegnaj Harriet pozdrow Charline. Czemu jej tak powiedzialem? — zastanawial sie chwile Blaine. Chyba dlatego, ze chcial w ten sposob pozegnac ostatecznie tamto, stare zycie. Bylo to jego ostatnie pozdrowienie dla przeszlosci, ktora minela juz bezpowrotnie. Slowa te byly jak ostatnie wyciagniecie reki, ostatnie musniecie palcami czegos, co bezpowrotnie odchodzilo. Charline moze sobie dalej wydawac swoje absurdalne, bezsensowne przyjecia, na ktorych spotykac sie beda najbardziej dziwaczni, nie zapraszani wcale goscie. Ale Fishhook jest juz martwy. Jest martwy mimo swej pozornej wspanialosci i potegi. I tego Blaine naprawde zalowal. Zalowal tych wspomnien z czasow, kiedy Fishhook wlasnie stanowil najwieksza, najbardziej fascynujaca przygode ludzkosci.
Blaine stal samotnie na pustym placu i wsluchiwal sie w narastajacy jazgot aut. Daleko, na zachodzie widzial juz lekka lune ich reflektorow. Lodowaty podmuch wiatru dobiegl znad rzeki targajac nogawkami jego spodni, powodujac ostry dreszcz ciala.
Na calym swiecie — pomyslal Blaine. Na calym swiecie dzisiejszej nocy slychac bedzie taki sam ryk silnikow, pisk opon, tupot stop umykajacych w poplochu ludzi.
Wlozyl dlon do kieszeni i namacal palcami chlodna kolbe rewolweru, ktory zabral z torebki Harriet. Palce odruchowo zacisnely sie na pekatej kolbie. Ale pistolet nie byl zadnym wyjsciem. Droga wiodla nie tedy.
Nalezy wybrac inna. Dluga i ciernista, najezona trudnosciami i niebezpieczenstwem. Normakow trzeba stopniowo izolowac, dlawic ich wlasna miernota, dac im czego pragna: zostawic im planete pelna normalnych ludzi, pelna tych, ktorych marzeniem jest gnicie przez wieki cale w tym jednym zakatku kosmosu, bez marzen o gwiazdach, bez wiedzy o wszechswiecie. Jak Czlowiek przybity na stale do fotela wkopanego w ziemie, w malenkim, dogorywajacym miasteczku.
Bez nowo kooptowanych dewiatow sam Fishhook w przeciagu nadchodzacego stulecia zachwieje sie — w swoich posadach. I zginie. Gdyz dewiaci zyjacy na innych planetach beda zabierac mu sprzed nosa tych, ktorych tak rozpaczliwie bedzie potrzebowal.
Owe sto lat to dla ludzkiej rasy zaledwie mgnienie oka; dla rasy czlowieka, ktora na innych planetach bezpiecznie bedzie budowac swe zycie i kulture takie, jakich odmowiono jej na Ziemi.
Ruszyl przez pusty plac kierujac sie w strone wzgorz. Musi opuscic miasto, zanim przybeda tutaj samochody.
Wiedzial, ze znow jest sam, ze znow toczy samotna walke. Lecz tym razem samotnosc tak nie doskwierala. Mial cel. Mial zadanie, ktore — uswiadamial to sobie z odcieniem dumy — samodzielnie i z mozolem wykul w trudnej walce.
Zlozyl rece na piersiach chroniac w ten sposob dlonie przed zimnem niesionym przez wiatr. Przyspieszyl nieco kroku. Ma jeszcze duzo do zrobienia. Bardzo duzo.
Katem oka dojrzal naraz podejrzany ruch w cieniu rosnacych po lewej stronie drzew Zatrzymal sie gwaltownie wkladajac jednoczesnie dlon do kieszeni kurtki i zaciskajac palce na rekojesci broni.
Od ciemnej kepy drzew oderwal sie jakis cien i zblizal w jego strone. Wolno. Jakby z wahaniem. Niepewnie.
— Shep?