— Anita! — krzyknal ze scisnietym gardlem. — Ty malenka idiotko!
Anita! Ruszyla biegiem, wynurzyla sie z ciemnosci i juz byla w jego ramionach.
— Nie moglam odejsc — szeptala. — Nie moglam. Nie moglam cie zostawic. Wiedzialam, ze wrocisz. Przytulil ja do siebie z calych sil. Uniosla w gore twarz. On pochylil nisko glowe. Ich usta zetknely sie. I naraz wszystko przestalo sie liczyc. Wszystko bylo niewazne. Nie istnial swiat. Nie istnial kosmos. W nieskonczonym wszechswiecie byli tylko oni dwoje. Byla krew i lzy, palajace blaskiem gwiazdy i zawodzacy posrod wzgorz porywisty wiatr. I oni dwoje. Wiecej nic.
I jeszcze byl potepienczy skowyt hamujacych na szosie aut. — Uciekajmy! — wykrzyknal jej w ucho Blaine. — Uciekajmy! — Jak wiatr!
Biegli. — Tam, na wzgorze — krzyknela Anita wskazujac kierunek. — Zostawilam tam samochod. Przygotowalam go przed zapadnieciem zmroku.
W polowie zbocza przystaneli i jak zahipnotyzowani spogladali za siebie, w dol.
Pierwsze plomienie pozaru ukazaly sie nad pograzonym w ciemnosci miasteczkiem, a cisze rozdarl wydobywajacy sie z setek gardel jek zawodu. Rozlegl sie suchy trzask wystrzalu, potem drugi, trzeci. — Strzelaja do cieni — rozesmiala sie dziko Anita. — Tam juz nikogo nie ma. Nawet psy i koty dzieciaki pozabieraly ze soba.
Ale w innych miasteczkach i osiedlach, w wielu innych miejscach jest cos wiecej niz cienie — pomyslal Blaine. Tam tez jest pozoga i dymiace lufy karabinow. Petle zaciskane na szyjach i zakrwawione noze. Slychac tupot uciekajacych stop i posepne wycie posrod wzgorz.
— Anito — spytal — Anito, czy rzeczywiscie istnieja wilkolaki?
— Istnieja. Spojrz tam, w dol.
I to byla prawda. Ciemnota umyslow i bezmyslnosc. Okrucienstwo, glupota i nietolerancja. To byly wlasnie wilkolaki tego swiata.
Blaine i Anita w milczeniu odwrocili sie i zaczeli mozolnie piac sie pod gore.
W dole, za nimi, rosl plomien nienawisci. Ogromniejacy, goretszy. Ale wysoko, ponad szczytami wzgorz, odlegle gwiazdy lsnily obiecujaco jasnym, przyzywajacym do siebie swiatlem.