haracz dla szantazysty, ktorym w przekonaniu Finna byl Blaine.

Byl to dzien wyplaty albo… pulapka. Czul, jak tezeja mu wszystkie miesnie, jak rosnie w nim napiecie, ktore staral sie za wszelka cene zdusic w sobie.

Straznik dzwignal sie z krzesla i siegnal po klucze.

— Hej, prosze chwileczke zaczekac — rzekl Blaine. — Zapomnial pan sprawdzic czy nie mam broni.

— Nie ma potrzeby — straznik wyszczerzyl zeby. — Poprzednim razem byl pan czysty. Wyszliscie wtedy razem pod reke. Zreszta Finn powiedzial mi potem, ze jest pan jego starym przyjacielem, ktorego nie widzial od lat.

Otworzyl kluczem zamek i nacisnal klamke.

— Pojde pierwszy i zobacze, czy nie spi — mruknal.

Otworzyl delikatnie drzwi i wszedl na palcach do przedpokoju. Blaine postepowal tuz za nim. Straznik prawie natychmiast stanal tak gwaltownie, ze Blaine nie zdazyl zatrzymac sie i z impetem wpadl na jego szerokie plecy.

Ochroniarz wydal z siebie stlumiony jek.

Blaine silnym ruchem ramienia odsunal go ze swej drogi i wszedl do pokoju. Na ziemi, w strasznej, nienaturalnej pozycji, lezal Finn.

Cialo mial skrecone jakby ktos z niewiarygodna sila ujal Finna jedna reka za kark a druga za stopy i przekrecil w przeciwnych kierunkach. Rysy twarzy stezaly w upiornym grymasie jakby czlowiek ow w ostatnich chwilach zycia ujrzal ogien piekielny i poczul smrod palonych przez cala wiecznosc cial. W swietle plonacej na biurku lampy, jego ciemne ubranie lsnilo w jakis nieslychanie oblesny sposob. A na dywanie, wokol jego glowy i klatki piersiowej rozlewala sie szeroka ciemna plama. Lecz najbardziej przerazajacy widok stanowila szyja Finna, rozcieta szeroko okropnym cieciem noza.

Straznik stal caly czas w tym samym miejscu, a z gardla wydobywal mu sie ni to jek, ni szloch. Blaine, ktory zblizyl sie do zwlok, dostrzegl, ze trup trzyma w dloni narzedzie, ktore zadalo smierc: w zacisnietych kurczowo palcach poblyskiwala blekitna stala staroswiecka brzytwa, wykradziona prawdopodobnie z jakiegos muzeum.

I jednoczesnie Blaine wiedzial, ze jego plany zawiodly. Nie bylo juz mowy o jakimkolwiek zawieszeniu broni, o pojednaniu. Lambert Finn byl w tej chwili ponad to.

Finn nalezal do ludzi surowych, zarowno dla innych, jak i dla samego siebie. Droga, ktora wybral, smierc, ktora sobie zadal stanowila chyba najtrudniejsza decyzje jaka podjal w swym zyciu.

Lecz mimo to — myslal Blaine patrzac chlodnymi oczyma na rozdarte gardlo trupa — gra nie byla warta swieczki, nie byla warta tak drastycznego, tak okrutnego czynu jak owa brzytwa wysuwajaca sie teraz z bezwladnych palcow.

Tylko czlowiek przepelniony nienawiscia mogl tego dokonac, czlowiek chory umyslowo, opetany nienawiscia do samego siebie, czujacy wstret do tego, kim sie stal.

Nieczysty. Nieczysty i skazony obca swiadomoscia wepchnieta w jego czaszke. To rzeczywiscie moglo czlowieka takiego jak Finn pchnac w objecia smierci. Kaprysny fanatyk opetany idea, ktora mogla zrodzic sie tylko w jego chorym mozgu, idea stanu doskonalego, nie potrafil zyc z obca, tajemnicza swiadomoscia wepchnieta pod jego czaszke.

Blaine odwrocil sie na piecie i wyszedl z pokoju. W korytarzu spotkal slaniajacego sie na nogach, mamroczacego cos pod nosem, sinobladego straznika.

— Niech pan tu zostanie — odezwal sie ostrym, nie znoszacym sprzeciwu tonem, Blaine. — Zawiadonie gliny.

Straznik spojrzal Blaine'owi w twarz. W oczach lsnily mu ogniki szalenstwa. Pocieral lekko palcami brode.

— Moj Boze — wyszeptal. — Czy widzial pan kiedykolwiek…

— Prosze tu siadac i czekac na mnie — Blaine lekko pchnal go w kierunku krzesla. — Za chwile wroce.

Lecz wiedzial, ze nie wroci. Dewiaci juz teraz musza opuscic Ziemie. A do tego potrzeba czasu. Sporo tego czasu minie, nim straznik otrzasnie sie. Ten czas jest jedyna rezerwa, jaka dysponuje Blaine. Gdy straznik wroci do siebie, gdy rozniesie sie wiesc o Finnie, otworza sie bramy piekla.

Boze, czuwaj nad dewiatem, ktorego pochwyca dzisiejszej nocy — zbielalymi wargami szepnal Blaine.

Przebiegl szybko korytarz i zbiegl po schodach. Zdecydowanym krokiem przeszedl hol i siegnal reka do klamki wyjsciowych drzwi. W tej samej chwili ktos inny pchnal je mocno z drugiej strony i do srodka wbiegla kobieta. Po kamiennej posadzce glosno potoczyla sie torebka, ktora wypadla jej z reki. Blaine wyciagnal dlon zatrzymujac gwaltownie kobiete.

— HARRIET! NATYCHMIAST STAD UCIEKAJ! UCIEKAJ! — ALEZ MOJA TOREBKA!

— Blyskawicznie schylil sie i podniosl zgubiony przez nia przedmiot. Prostujac sie, dostrzegl w otwartej torebce ciemny, ciezki przedmiot. Chwycil go natychmiast druga dlonia i schowal do kieszeni kurtki.

Zdezorientowana Harriet zakrecila sie w miejscu, ale czujny Blaine chwycil ja za lokiec, zmuszajac do szybkiego marszu. Wyszli na zewnatrz.

Dotarli do jego samochodu. Szybko otworzyl drzwiczki i wepchnal dziewczyne do srodka. — ALEZ SHEP! TAM OBOK MAM ZAPARKOWANY SAMOCHOD…

— NIE MAMY CHWILI DO STRACENIA. MUSIMY ZNIKAC STAD JAK NAJSZYBCIEJ.

Potykajac sie obiegl wokol samochod i usiadl za kierownica. Zwolnil hamulce i wyprowadzil pojazd na ulice. W tloku posuwali sie o wiele wolniej, niz Blaine by sobie tego zyczyl. Skierowal pojazd w strone autostrady mijajac po drodze zgliszcza Punktu Handlowego.

Na autostradzie dopiero spostrzegl, ze wciaz na ramieniu trzyma torbe Harriet. Oddal ja dziewczynie.

— Po co ci byla potrzebna spluwa? — spytal nie patrzac na nia.

— Chcialam go zabic! — krzyknela. — Chcialam go zastrzelic! — To juz nie ma znaczenia. Nie zyje.

Katem oka dostrzegl, ze obrzucila go szybkim spojrzeniem.

Ty!?

— Mozna to i tak okreslic.

— Shep, gdybys ty go nie zabil, to on ciebie…

— W porzadku — odparl. — Zabilem go.

I nie bylo to wcale klamstwo. Nieistotne czyja reka pozbawila zycia Lamberta Finne. Naprawde zabil go Shepherd Blaine.

— Ja mialem przynajmniej powod — odezwal sie. — Ale ty?

— On zabil Godfreya. Mnie to wystarczylo.

— Kochalas Godfreya.

— Tak… chyba tak: To byl wielki czlowiek, Shep.

— Wiem jaki byl. Przyjaznilismy sie.

— Oh, Shep! Oh, Boze! — Harriet stracila nagle caly swoj spokoj. Wybuchnela stlumionym placzem.

— Ale tamtej nocy… — Blaine obrzucil ja zdziwionym spojrzeniem.

— Tamtej noc nie bylo miejsca na lzy. Nie ma zreszta nigdy czasu na lzy — krzyknela.

— I wiedzialas o tym wszystkim…

— Od dawna. Od samego poczatku. To bylo moje zadanie…

Wyjechali z miasta i skrecili w lewo, kierujac sie w strone Hamilton. Slonce juz zaszlo, zapadl zmierzch i po wschodniej stronie nieba, ponad preria, lsnila jasno pierwsza gwiazda.

— A teraz? Co teraz? — spytal cicho.

— Musze to napisac. Napisac najlepiej jak zdolam.

— Chcesz opisac — mruknal w zamysleniu Blaine. — Ale czy ci to puszcza?

— Nie wiem. Ale musze napisac. Chyba to sam rozumiesz. Pojade do Nowego Jorku…

— Mylisz sie — odparl twardo Blaine — Nie do zadnego Nowego Jorku ale do Fishhooka. I nie samochodem. Z najblizszego lotniska…

— Jak to…

— Dlatego, ze to zbyt niebezpieczne. Niebezpieczne dla kogos, kto jest dewiatem. Nawet tak slabym telepata jak ty. Tylko w Meksyku, u Fishhooka bedziesz bezpieczna.

— Nie moge tego zrobic, Shep. Ja…

— Posluchaj mnie, Harriet. Finn zamierzal wykorzystac noc Halloween do masowego wytepienia dewiatow. Dotarlem do niektorych i oni probowali powstrzymac innych od wziecia udzialu w tych zabawach. Czesciowo im sie

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×