Udal, ze nie slyszy. Oddalal sie szybkim krokiem.
— Shep!
Zatrzymal sie i obejrzal za siebie.
Z milczacego tlumu wysunela sie Anita.
— Nie! — rzekl twardo, z zacietoscia w glosie.
— Shep, alez sa jeszcze inni, nie tylko ta czworka — rzekla dobitnie dziewczyna. — Cala reszta nas. My cie wysluchamy.
Rzeczywiscie. Anita miala cholerna racje. Procz tych czterech byli jeszcze inni.
Anita i cala reszta zgromadzonych ludzi. Kobiety i dzieci. Wszyscy ci bezimienni, pozbawieni znaczenia i autorytetu, jaki posiadala tamta czworka stojacych nieruchomo na schodach mezczyzn. To tamci go skrzywdzili. Tamci, majacy autorytet. Nie ci, wmieszani w tlum. To tylko powaga tamtej czworki i jej wielkie o sobie mniemanie spowodowaly, ze mezczyzni ci przestali juz byc ludzmi, ze stali sie — podobnie jak Fishhook — zimni, bezlitosni, nieczuli.
Ale co winni sa ci zalosni, przestraszeni; pozbawieni wszelkiej nadziei dewiaci tloczacy sie na placu. Coz oni sa winni? Ze wzgledu na nich Blaine powinien jednak odrzucic dume i zapomniec o obeldze.
— Nie udalo ci sie — powiedziala znow Anita. — Przykre, ale my od samego poczatku nie wierzylismy w powodzenie twych zamierzen. Sprobowales a nam to wystarczy.
Blaine popatrzyl niemo na tlum, postapil krok do przodu, w strone dziewczyny.
— Alez nie, wrecz przeciwnie. Udalo mi sie nadspodziewanie dobrze.
Tlum zafalowal i poprzedzany przez Anite postapil kilka krokow do przodu. Zatrzymal sie, lecz Anita szla dalej. Stanela przed Blaine'em.
— Gdzie byles? — spytala cichym, niskim glosem. — Czesc z nas wylegla nad rzeke. Znalezlismy puste i uszkodzone czolno.
Blaine wyciagnal reke, polozyl dlon na jej ramieniu i delikatnie popchnal dziewczyne tak, by stanela obok niego.
— Powiem ci. Ale za chwile. Co to sa za ludzie? — wykonal glowa ruch w kierunku milczacego zgromadzenia.
— Dewiaci — odrzekla z prostota dziewczyna. — Przerazeni ludzie, ktorzy stracili juz wszelkie nadzieje.
Tlum, ktory w czasie tej wymiany zdan zblizyl sie na odleglosc dwunastu stop przystanal, a na jego czolo wysunal sie jakis mezczyzna.
— Pan jest czlowiekiem Fishhooka?
— Bylem czlowiekiem Fishhooka — sprostowal Blaine. — Ale juz nie jestem.
— Jak Finn?
— Tak, jak Finn — warknal Blaine, czujac znow podchodzacy mu do gardla gniew.
— Jak rowniez i Stone — krzyknela Anita. — Stone tez byl czlowiekiem Fishhooka.
— Boicie sie mnie — rzekl stlumionym glosem Blaine, opanowujac narastajaca w nim zlosc. — Boicie sie mnie, boicie sie Finna, boicie sie calego swiata. Ale ja odkrylem miejsce, w ktorym nie bedzie strachu. Odkrylem nowy swiat i, jesli tylko chcecie, jest on wasz.
— O jakim swiecie pan mowi? Czy ma pan na mysli jedna z tych obcych planet?
— Swiat taki sam jak Ziemia, a nawet lepszy. Wlasnie powracam stamtad…
— Alez pan przyszedl z gor. Widzielismy wszyscy jak pan…
— Zamknijcie geby, durnie! — wrzasnela Anita. — Dajcie mu powiedziec.
— Odkrylem sposob — kontynuowal Blaine — odkrylem lub wykradlem — nazwijcie to sobie jak chcecie sposob, by kazdy czlowiek mogl osiagnac gwiazdy. Bez maszyny gwiezdnej, bez Fishhooka. Moze sie tam dostac nie tylko umyslem, ale razem z cialem. Tam wlasnie bylem ostatniej nocy i stamtad wrocilem dzisiaj rano. Nie potrzeba zadnej maszyny, musicie tylko pojac o co chodzi.
— Ale skad mozemy miec pewnosc…
— Znikad. Musicie mi uwierzyc i zaryzykowac — odparl zimno Blaine.
— Alez nawet Fishhook…
— Od ostatniej nocy Fishhook stal sie zbedny. Nie potrzebujemy juz dluzej jego uslug. Sami mozemy osiagnac najdalsze nawet gwiazdy. Nie potrzebujecie zadnych maszyn. Potrzebujecie wylacznie swych umyslow. Jest to najwieksze i najwspanialsze zwyciestwo ludzi obdarzonych umyslem paranormalnym. Maszyny spelnialy zaledwie rola protezy, wspomagaly niedostatecznie rozwiniete — umysly. Te juz nie potrzebujemy protez.
Z tlumu wysunela sie kobieta o wychudzonej twarzy.
— Niech pan na chwile przerwie swoja przemowe — rzekla patrzac przenikliwie na Blaine'a. — Pan powiedzial, ze istnieje planeta…
— Tak, jest taka planeta.
— I moze nas pan tam zabrac.
— Nie musze. Mozecie sie tam dostac o wlasnych silach.
— Pan jest jednym z nas, mlody czlowieku. Ma pan uczciwa twarz. Pan nas nie oklamuje?
— Nie, slowo honoru, ze nie — rozesmial sie Blaine.
— A wiec prosze powiedziec, jak sie tam dostac. Na te planete.
— Czy mozna zabrac ze soba dobytek? — wykrzyknal ktos z tlumu.
— Nie za duzo — otrzasnal glowa Blaine. — Matka moze zabrac dziecko trzymajac je na rekach. Mozna zaladowac plecak i zalozyc sobie na plecy. Mozna powiesic torbe na ramieniu. Mozna wziac widly czy siekiere.
— Ale przeciez musimy sie zastanowic nad wszystkim — zabral glos jakis mezczyzna z tlum — Musimy ustalic, co zabrac. Przeciez bedziemy tam potrzebowali wielu rzeczy. Zywnosci, ziarna na siew, ubrania, narzedzi…
— Mozecie w kazdej chwili wrocic po wiecej — przerwal mu Blaine. — To zaden problem.
— W takim razie, na co pan czeka? — odezwala sie chuda kobieta. — Czemu pan nie mowi nam, jak sie tam dostac sir?
— Jeszcze tylko jedno — przerwal jej gestem dloni Blaine. — Czy sa tutaj dalekosiezni telepaci?
— Jestem jedna z nich — odezwala sie chuda kobieta. — Ja i ta tutaj Myrtle. Jim, tam w tlumie oraz…
— Musicie wiec potem informacje przekazac innym ilu tylko zdolacie A ci z kolei niech przekazuja wiesc dalej. Musimy uchylic te wrota, dac moznosc ratunku i ocalenia tak wielu ludziom, ilu tylko bedzie mozliwe.
— Prosze sie o to nie martwic. Niech pan tylko powie jak tego dokonac.
Posrod zebranych przeszedl szmer i tlum otoczyl naraz Blaine'a i Anite zwartym pierscieniem.
— No, dobrze — sapnal Blaine. — Zaczynam projekcje. Czul, jak jego swiadomosc zespala sie ze swiadomoscia tych ludzi, jak oni i on staja sie jednym, wspolnym umyslem, wspolna swiadomoscia.
Tutaj, w tym kregu, wiele umyslow stalo sie naraz jednym. Jedna wielka, zespolona swiadomosc przepelniona ludzkim cieplem i zyczliwoscia, miloscia jednego czlowieka do drugiego, do innych, do wszystkich. I bylo to jak delikatny i upojny zarazem zapach wiosennego bzu i wieczornej mgly nadciagajacej od rzeki, tysieczne barwy jesieni, gdy wzgorza stoja w zlocistym ogniu pozolklych lisci, gdy w powietrzu snuja sie sennie pasma babiego lata. Byl tam trzask smolnych szczap plonacych na kominku i senne pomrukiwanie psa wylegujacego sie w cieple ognia. Ciche zawodzenie jesiennego wiatru dobiegajace spod okapu komina. Byl klimat dzieciecego swiata i domu rodzinnego, serdecznej przyjazni, cudownych porankow i cichej zadumy wieczoru, dzwiek dzwonow koscielnych niesiony wiatrem ponad szczytami wzgorz.
Moglby tak stac dlugo wsluchany w te odglosy, ale odepchnal je. Musi dzialac.
— TUTAJ MACIE WSZELKIE KOORDYNATY KOSMOGRAFICZNE PLANETY, NA KTORA ODEJDZIECIE — przekazal im.
Podal im to wszystko dwukrotnie, aby mogli sobie dokladnie wyryc w swiadomosci, zeby nie popelnili zadnego bledu.
— TERAZ POWIEM WAM, JAK DOKONAC SKOKU.
I wrzucil im wprost w umysly owa obrzydliwa wiedze i czekal, az sie z nia oswoja. A nastepnie, krok za krokiem, uczyl ich metody i techniki skoku, chociaz bylo to juz wlasciwie zbedne, bo jesli ktos raz nabyl sama wiedze, wszystko inne stawalo sie jasne samo przez sie.
I znow, jak za pierwszym razem, powtorzyl im projekcje dwukrotnie.