Żadnych oszczędności mocy rażenia. Jeśli pan straci łączność ze mną, proszę robić swoje dalej. Gdy znajdzie pan ten krater, proszę lądować, ale ostrożnie, żeby nie usiąść na ludziach… przypuszczam, że są gdzieś w tej okolicy…
Wskazał na mapie, która zajmowała całą ścianę, punkt.
— W tym czerwono zakreskowanym obszarze. Jest to tylko szkic, ale nic lepszego nie mam.
— Co mam robić po wylądowaniu, panie astrogatorze? Czy mam ich szukać?
— Pozostawiam to pana uznaniu. Proszę pamiętać tylko O jednym: żadnych celów nie wolno panu razić już w odległości 50 kilometrów od tego miejsca, bo na dole mogą być nasi ludzie.
— Żadnych celów naziemnych?
— W ogóle żadnych. Do tej granicy — jednym ruchem astrogator przedzielił obszar, ukazywany przez mapę, na dwie części — może pan używać własnych środków niszczących zaczepnie. Od tej linii wolno panu się bronić tylko polem siłowym. Jazon! Ile może wytrzymać pole superkoptera?
— Nawet milion atmosfer na centymetr kwadratowy.
— Co to znaczy „nawet”? Czy pan mi chce to sprzedać? Pytam, ile. Pięć milionów? Dwadzieścia?
Horpach mówił to wszystko z całkowitym spokojem; takiego usposobienia dowódcy właśnie najbardziej się obawiano na pokładzie. Jazon odchrząknął.
— Pole było wypróbowane na dwa i pół…
— To co innego. Słyszy pan, Rohan? Jeżeli chmura ściśnie pana do tej granicy, proszę uciekać. Najlepiej w górę. Zresztą wszystkiego nie przepowiem panu… — spojrzał na zegarek.
— Za osiem godzin od chwili startu będę pana wywoływał na wszystkich pasmach. Jeśli to nie da rezultatu, spróbujemy nawiązać łączność albo satelitami trojańskimi, albo optycznie. Będziemy laserować morsem. Nie słyszałem jeszcze, by i to nie dało rezultatu. Ale próbujmy przewidzieć więcej od tego, cośmy słyszeli. Jeśli i lasery nie wypalą, po dalszych trzech godzinach wystartuje pan i wróci. Jeśli mnie nie będzie…
— Pan ma zamiar wystartować?
— Niech mi pan nie przerywa, Rohan. Nie. Nie mam zamiaru startować, ale nie wszystko zależy od nas. Jeżeli mnie tu nie będzie, proszę wejść na okołoplanetarną orbitę. Robił pan to już superkopterem?
— Tak jest, dwa razy, na delcie Liry.
— Dobrze. Wie pan zatem, że to trochę skomplikowane, ale zupełnie możliwe. Orbita musi być stacjonarna; jej dokładne dane poda panu przed startem Stroem. Na tej orbicie będzie pan mnie czekał przez trzydzieści sześć godzin. Jeżeli nie dam o sobie znać w tym czasie, powróci pan na planetę. Poleci pan do „Kondora” i spróbuje go uruchomić. Wiem, jak to wygląda. Niemniej jednak nic innego nie będzie pan miał na widoku. Jeśli dokona pan tej sztuki, proszę wrócić do bazy „Kondorem” i przedstawić sprawozdanie z wypadków. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
— Tak. Czy mogę próbować nawiązania kontaktu z tymi… tym ośrodkiem, który kieruje chmurą, w wypadku jeśliby mi się udało go odkryć?
— I to pozostawiam do pańskiego uznania. W każdym razie ryzyko musi pozostać w rozsądnych granicach. Nie wiem naturalnie nic, ale wygląda mi na to, że ten ośrodek dyspozycyjny nie znajduje się na powierzchni planety. Poza tym jego istnienie wydaje mi się w ogóle problematyczne…
— Jak pan to rozumie?
— Mamy przecież stały nasłuch radiowy na całym widmie elektromagnetycznym. Gdyby ktokolwiek sterował tą chmurą za pomocą promieni, zarejestrowalibyśmy odpowiednie sygnały.
— Ten ośrodek mógł znajdować się w samej chmurze…
— Możliwe. Nie wiem. Jazon, czy możliwe jest, by istniały jakieś sposoby zdalnej łączności, niezależne od elektromagnetycznych?
— Pyta pan o moje zdanie? Nie. Nie ma takich sposobów.
— O pana zdanie? A o co innego mógłbym pytać?
— To, co wiem, nie jest równoznaczne z tym, co istnieje. Co może istnieć. My takich sposobów nie znamy. To wszystko.
— Telepatia… — zauważył ktoś stojący z tyłu.
— Na ten temat nie mam nic do powiedzenia — sucho rzucił Jazon. — W każdym razie w obrębie poznanego Kosmosu niczego podobnego nie odkryto.
— Panowie, nie możemy tracić czasu na jałową dyskusję. Niech pan bierze swoich ludzi, Rohan, i przygotuje superkopter. Dane ekliptyczne orbity wręczy panu za godzinę Stroem. Kolego Stroem, proszę obliczyć trwałą orbitę, z pięciotysięcznym apogeum.
— Tak, panie astrogatorze.
Astrogator uchylił drzwi sterowni.
— Terner, jak tam? Nic?
— Nic, panie astrogatorze. To znaczy trzaski. Dużo statycznych, ale nic więcej.
— Żadnych śladów emisyjnego spektrum?
— Żadnych śladów…
To znaczy, że żadna z latających maszyn nie używa już swej broni — że przestały walczyć — pomyślał Rohan. Gdyby prowadziły akcję ogniem laserów, a choćby tylko miotaczami indukcyjnymi, czujniki „Niezwyciężonego” wykryłyby to na odległość kilkuset kilometrów.
Rohan zbyt był zafascynowany dramatyczną sytuacją, aby niepokoić się zadaniem, jakie otrzymał od astrogatora. Nie miałby na to zresztą czasu. Nocy tej Rohan nie zmrużył oka. Trzeba było sprawdzić wszystkie instalacje koptera, obciążyć go dodatkowymi tonami paliwa, załadować zapasy i broń, tak że ledwo zdążyli na wyznaczoną godzinę. Siedemdziesięciotonowa, dwupiętrowa maszyna wzniosła się w powietrze, wzbijając chmury piasku, i ruszyła prosto na północny wschód, kiedy rąbek czerwonej tarczy słonecznej wyjrzał zza horyzontu. Zaraz po starcie Rohan wszedł na piętnaście kilometrów; w obrębie stratosfery mógł rozwinąć maksymalną szybkość, poza tym mniej było prawdopodobne spotkanie tam czarnej chmury. Tak przynajmniej sądził. Może miał słuszność, a może był to tylko szczęśliwy przypadek, dość że po niespełna godzinie lądowali w skośnym słońcu wewnątrz zasypanego krateru, którego dno pokrywały jeszcze mroki.
Zanim bijące w dół słupy gorących gazów wyrzuciły w powietrze kurzawę piasku, operatorzy wizji zaalarmowali kabinę nawigacyjną meldunkiem, że w północnej części krateru dostrzegają coś podejrzanego. Ciężka machina latająca zatrzymała się, drżąc lekko, jak na niewidzialnej, naciągającej się sprężynie, i z wysokości pięciuset metrów dokonano szczegółowej obserwacji tego miejsca.
Na popielatorudym tle widniały na ekranie powiększalnika drobniutkie prostokąty,