rozłożone z geometryczną dokładnością wokół większego, stalowoszarego. Równocześnie z Gaarbem i Ballminem, którzy byli z nim u sterów, Rohan rozpoznał pojazdy ekspedycji Regnara.
Nie zwlekając, wylądowali niezbyt daleko, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Teleskopowe „nogi” koptera nie przestały jeszcze pracować, uginając się w miarowych przysiadach, gdy wyrzucili trap i wysłali dwie maszyny zwiadowcze, osłaniane ruchomym polem siłowym. Wnętrze krateru przypominało płaską misę o wyszczerbionych brzegach. Centralny stożek wulkaniczny pokrywała czarnobrunatna skorupa lawy.
Przebycie półtora kilometra — tyle mniej więcej wynosiła odległość — zajęło ruchomemu zwiadowi kilka minut. Łączność radiowa była doskonała. Rohan rozmawiał z Gaarbem, który znajdował się w czołowym transporterze.
— Wzniesienie kończy się, zaraz ich zobaczymy — kilka razy powtórzył Gaarb. Po chwili krzyknął: — Są! Widzę ich!!! — I spokojniej: — Zdaje się, że wszystko w porządku. Raz, dwa, trzy, cztery — wszystkie maszyny na miejscach — ale dlaczego stoją w słońcu?
— A ludzie? Widzi ich pan? — dopytywał się Rohan, stojąc ze zmrużonymi oczami nad mikrofonem.
— Tak. Coś się tam rusza… to dwóch ludzi… o, jeszcze jeden… i ktoś leży w cieniu… widzę ich, Rohan!
Głos jego oddalił się. Rohan słyszał, jak mówi coś do swego kierowcy. Rozległ się tępy odgłos, świadczący, że wystrzelono flarę dymną. Głos Gaarba powrócił:
— Pozdrawiamy ich… dym zwiało trochę w inną stronę… zaraz się rozpłynie… Jarg… co tam? Co! Jak to… hej! wy tam!
Krzyk jego wypełnił naraz całą kabinę i urwał się. Rohan rozróżniał milknące odgłosy motorów, które ucichły, słychać było biegnące kroki, jakieś niewyraźne, odległością tłumione nawoływania, jeden i drugi okrzyk, potem zaległa cisza.
— Halo! Gaarb! Gaarb! — powtarzał zdrętwiałymi wargami.
Kroki na piasku zbliżały się, w głośniku zaskrzypiało.
— Rohan! — rozległ się zmieniony, zdyszany głos Gaarba. — Rohan! To samo, co z Kertelenem! Bezprzytomni, nie poznają nas, nic nie mówią… Rohan, słyszy mnie pan?!
— Słyszę… wszyscy tak samo… ?
— Zdaje się… nie wiem jeszcze, Jarg i Terner chodzą od jednego do drugiego.
— Jak to, a pole… ?
— Pole wyłączone. Nie ma go. Nie wiem. Widocznie wyłączyli.
— Jakieś ślady walki?
— Nie, nic. Maszyny stoją — wszystkie całe, nie uszkodzone — a oni leżą, siedzą, można nimi potrząsać — co? Co tam?!
Rohana dobiegł niewyraźny odgłos, przerywany przeciągłym skomleniem. Zacisnął szczęki, ale nie mógł opanować mdlącego uczucia, które kurczyło mu wnętrzności.
— Mocne nieba, to Gralew! — rozległ się krzyk Gaarba. — Gralew! Człowieku! Nie poznajesz mnie?!
Jego oddech, powiększony, wypełnił nagle całą kabinę.
— On też… — wydyszał. Milczał chwilę, jakby zbierał siły. — Rohan… nie wiem, czy sami damy radę… Trzeba ich wszystkich stąd zabrać. Niech pan przyśle więcej ludzi.
— Natychmiast.
Po godzinie koszmarny pochód zatrzymał się pod metalowym kadłubem superkoptera. Z dwudziestu dwóch ludzi, którzy wyruszyli w drogę, pozostało tylko osiemnastu; los czterech nie był znany. Większość dała się przywieźć dobrowolnie, bez oporu; ale pięciu trzeba było brać przemocą, bo nie chcieli opuścić miejsca, w którym ich znaleziono. Pięć par noszy powędrowało do zaimprowizowanego szpitala na dolnym pokładzie koptera. Pozostałych trzynastu mężczyzn, sprawiających okropne wrażenie maskowatym wyrazem twarzy, wprowadzono do oddzielnego pomieszczenia, gdzie dali się bez sprzeciwu ułożyć na kojach. Trzeba było ich rozbierać, ściągać im buty, byli bowiem bezradni jak niemowlęta. Rohan, niemy świadek tej sceny, stojąc w przejściu między szeregami posłań, zauważył, że podczas gdy większość odnalezionych zachowuje bierny spokój, nieliczni ci, których przyszło sprowadzić siłą — zawodzą i płaczą niesamowitymi głosami.
Zostawił wszystkich pod opieką lekarza, a sam wysłał na poszukiwanie zagi nionych cały sprzęt, jakim dysponował. Sprzętu miał teraz sporo, ponieważ uruchomił i obsadził własnymi ludźmi porzucone maszyny. Wysłał właśnie ostatni patrol, kiedy informator wezwał go do kabiny; mieli łączność z „Niezwyciężonym”.
Nie zdziwił się nawet, że to się udało. Niczemu już jak gdyby nie był zdolny się dziwić. Przekazał zwięźle Horpachowi relację o wszystkim, co zaszło.
— Jakich ludzi brakuje? — chciał wiedzieć astrogator.
— Samego Regnara, Bennigsena, Korotki i Meada.
— Co z samolotami? — spytał ze swej strony Rohan.
— Nie mam żadnej wiadomości.
— A chmura?
— Wysłałem rano trójkowy patrol. Wrócił przed godziną. Nie ma tam ani śladu chmury.
— Nic? W ogóle nic?
— Nic.
— Ani samolotów?
— Nic.
Hipoteza Laudy
Doktor Lauda zapukał do kabiny astrogatora. Gdy wszedł, zobaczył go kre ślącego coś na mapie fotogramometrycznej.
— Co tam? — nie podnosząc głowy, spytał Horpach.
— Chciałem panu coś powiedzieć.
— Czy to pilne? Za piętnaście minut mamy start.
— Nie wiem. Zdaje się, że zaczynam rozumieć, co tu się dzieje… — powiedział Lauda.
Astrogator odłożył cyrkle. Oczy ich spotkały się. Biolog nie był