widział czarnej chmury. Musiała już chyba rozprawić się z obiema tamtymi maszynami. Czy po prostu porzuciła je, zadowoliwszy się odcięciem ich od statku, przez zablokowanie łączności? Łazik rzucał się cały jak zrozpaczone zwierzę; chwilami dygot silnika, pracującego na maksymalnych obrotach, wchodził mu pod gardło. Tempo wciąż spadało, ale i tak posuwał się nad podziw dobrze; może należało użyć poduszkowca? Ale to była maszyna zbyt wielka i ciężka, poza tym nie warto o tym myśleć, skoro nic się nie da teraz odmienić…
Chciał popatrzeć na zegarek. Nie mógł tego zrobić — ani na sekundę nie dało się zbliżyć ręki do oczu. Usiłował ugiętymi kolanami tłumić przeraźliwe wstrząsy, od których latały w nim wnętrzności. Maszyna uniosła się nagle przodem i na łeb na szyję runęła zarazem w bok i w dół, hamulce wrzasnęły, ale już piarg leciał ze wszystkich stron, rozbębnił się dźwiękliwie po płytach cienkiego pancerza, łazik kurczowo skręcił, zarzucił, chwilę szedł bokiem przez rzekę osypiska, ten ruch zamarł…
Powoli maszyna wykręciła i znów popełzła uparcie w górę stoku. Teraz widział już wąwóz. Poznawał go po czarniawych, podobnych do kosówki łatach ohydnego gąszczu, pokrywającego strome skały. Od brzegów wąwozu dzieliło go bodaj pół mili. Trzydziesty czwarty kilometr…
Stok, który trzeba było jeszcze przebyć, wyglądał jak jedno morze chaotycznie nagromadzonych zwalisk. Wydawało się niemożliwe, by maszyna znalazła wśród nich drogę. Przestał już wypatrywać możliwych przejść, skoro i tak nie w jego mocy było kierowanie manewrami. Starał się raczej nie spuszczać z oczu okalających czeluść skał. W każdej chwili mogła stamtąd wypłynąć czarna chmura.
— Rohan… Rohan… — usłyszał nagle.
Serce uderzyło mocniej. Poznał głos Horpacha.
— Prawdopodobnie łazik nie dowiezie cię do celu. Nie możemy stąd ocenić nachylenia stoku z dostateczną dokładnością, ale wydaje się, że masz jeszcze tylko pięć do sześciu kilometrów drogi jezdnej — kiedy łazik utknie, będziesz musiał iść dalej pieszo… Powtarzam…
Horpach mówił jeszcze raz to samo. Najwyżej 42-43 kilometry… pozostanie mi około siedemnastu — w tym terenie to co najmniej cztery godziny, jeśli nie więcej — obliczył błyskawicznie Rohan. Ale może mylą się, może łazik przejdzie…
Głos ucichł i znowu słychać było tylko rytmicznie powtarzający się śpiewny głos sondy. Rohan zagryzł ustnik maski, bo ocierał mu się przy gwałtownych podrzutach wewnętrzną powierzchnią warg. Słońce nie dotykało już najbliższej góry, ale i nie wznosiło się. W oczach miał większe i mniejsze głazy, skalne płyty, chwilami obejmował go ich zimny cień, maszyna szła teraz dużo wolniej; podniósłszy oczy, zobaczył nikłe, pierzaste obłoki, rozpływające się w niebie. Świeciło w nim kilka gwiazd. Nagle z łazikiem stało się coś dziwnego. Tylna jego część przysia dła, przednia poszła w górę… cały chwiał się przez mgnienie, jak koń stający dęba… sekunda, a byłby chyba runął, grzebiąc pod sobą Rohana, gdyby nie jego nagły skok. Upadł na kolana i ręce, przez grube ochronne rękawice i ochraniacze goleni poczuł bolesne uderzenie, przeszorował ze dwa metry po piargu, nim się wreszcie zatrzymał. Łazik wizgnął raz jeszcze kołami i zamarł.
— Uwaga… Rohan… to jest trzydziesty dziewiąty kilometr… maszyna dalej nie przejdzie — musisz iść pieszo… zorientujesz się według mapy… łazik zostanie w tym miejscu — na wypadek, gdybyś nie mógł wrócić inaczej… jesteś na skrzyżowaniu koordynaty 46 i 192…
Rohan powoli uniósł się na równe nogi. Bolały go wszystkie mięśnie. Ale tylko pierwsze kroki były trudne; rozchodził się. Chciał jak najbardziej oddalić się od zastygłego między dwoma progami skalnymi łazika. Pod wielkim obeliskiem usiadł, wyjął z kieszeni mapę i próbował ją zorientować. Nie było to łatwe. Na koniec określił swoje położenie. Od górnej krawędzi wąwozu dzielił go jakiś kilometr w linii powietrznej, ale w tym miejscu nawet i marzyć nie można było o zejściu w dół; stoki pokrywał jednolitą warstwą metalowy gąszcz. Poszedł więc w górę, przez cały czas rozważając, czy ma próbować zejścia na dno wąwozu bliżej niż w upatrzonym miejscu. Do tego celu musiałby iść co najmniej cztery godziny. Nawet gdyby udało się wrócić łazikiem, trzeba było liczyć na dalsze pięć godzin drogi powrotnej, a ile czasu musiało zająć samo zejście w wąwóz, nie mówiąc już o poszukiwaniach? Raptownie cały plan wydał mu się pozbawiony krzty zdrowego sensu. Był to po prostu tyleż daremny, co heroiczny gest, którym Horpach, poświęcając go, mógł uspokoić własne sumienie. Przez jakąś chwilę opanowała go taka wściekłość, dał się przecież podejść jak jakiś smarkacz, bo wszystko ułożył astrogator z góry — że prawie nie widział otoczenia. Powoli ochłonął. Nie ma odwrotu — powtarzał sobie — będę próbował. Jeżeli nie uda mi się zejść, jeżeli nie znajdę nikogo do trzeciej, wracam. Było piętnaście minut po siódmej. Starał się iść krokiem długim i miarowym, ale nie za szybko, gdyż zużycie tlenu zwiększało się gwałtownie przy wysiłku. Umocował sobie na przegubie prawej ręki kompas, by nie zbaczać z obranego kierunku. Kilka razy musiał jednak obchodzić rozpadliny o pionowych brzegach. Ciążenie było na Regis znacznie mniejsze od ziemskiego, to dawało przynajmniej względną swobodę ruchów nawet w terenie tak ciężkim. Słońce podniosło się. Słuch jego, przywykły do stałego akompaniamentu tych wszystkich dźwięków, jakimi niby barierą ochronną otaczały go w dotychczasowych wyprawach maszyny, był jakby nagi i szczególnie wyostrzony. Od czasu do czasu słyszał tylko rytmiczny, o wiele słabszy niż przedtem śpiew sondy, za to każdy podmuch wiatru, rwącego się o skalne ostrza, jątrzył jego uwagę, bo zdawało mu się, że słyszy w nim słaby pobrzęk, tak dobrze znany i zapamiętany. Powoli wdrożył się w ten marsz i zyskał przez to swobodę rozmyślań, automatycznie stąpając z kamienia na kamień. Miał w kieszeni krokomierz; nie chciał spojrzeć na jego tarczkę zbyt wcześnie, postanowił sobie to zrobić dopiero po godzinie. Nie wytrzymał jednak i wyjął podobny do zegarka przyrządzik przed jej upływem. Było to bolesne rozczarowanie: nie przebył ani trzech kilometrów. Musiał zyskiwać zbyt wiele na wysokości i to opóźniało pochód.
A więc nie trzy ani cztery godziny, ale co najmniej jeszcze sześć… — pomyślał.
Wyjął mapę i ukląkłszy, zorientował ją po raz drugi. Górne krawędzie wąwozu widniały jakieś siedemset czy osiemset metrów na wschód, cały czas poruszał się mniej więcej równolegle do jego biegu.