wczoraj. Proszę o wasze zdanie. Co mamy teraz zrobić? Od czego zacząć?

Ponieważ nikt nie kwapił się z zabraniem głosu, biolog Joppe, jeden z nielicznych, którzy nie lękali się gniewliwości Horpacha, powiedział, patrząc spokojnie w oczy dowódcy:

— To nie jest zwykła planeta klasy sub-Delta 92. Gdyby była taką, „Kondor” nie zaginąłby. Ponieważ miał na pokładzie fachowców, ani gorszych, ani lepszych od nas, jedyną rzeczą, jaką wiemy na pewno, jest to, że ich wiedza okazała się niewystarczająca, aby zapobiec katastrofie. Z tego wniosek, że musimy utrzymać trzeci stopień procedury i zbadać ląd i ocean. Myślę, że trzeba rozpocząć wiercenia geologiczne, a równocześnie zająć się tutejszą wodą. Wszystko inne byłoby hipotezami; nie możemy sobie w tej sytuacji pozwolić na taki luksus.

— Dobrze. — Horpach zacisnął szczęki. — Wiercenia w perymetrze pola siłowego nie są problemem. Zajmie się tym doktor Nowik.

Główny geolog skinął głową.

— Co do oceanu… jak daleko jest linia brzegowa, Rohan?

— Około dwustu kilometrów — powiedział nawigator, wcale nie zdziwiony tym, że dowódca wie o jego obecności, chociaż go nie widzi: Rohan stał kilka kroków za jego plecami, u drzwi.

— Trochę daleko. Ale nie będziemy już ruszać „Niezwyciężonego”. Weźmie pan tylu ludzi, ilu uzna pan za wskazane, Rohan, Fitzpatrika, czy jeszcze jakiegoś oceanologa, i sześć energobotów rezerwy. Pojedzie pan z tym na brzeg. Działać będziecie tylko pod siłową osłoną; żadnych wycieczek po morzu, żadnych nurkowań. Automatami też proszę nie szafować — nie mamy ich zbyt wiele. Jasne? Więc może pan zacząć. Aha, jeszcze jedno. Czy tutejsza atmosfera nadaje się do oddychania?

Lekarze poszeptali między sobą.

— W zasadzie tak — powiedział wreszcie Stormont, ale jak gdyby bez większego przekonania.

— Co to znaczy „w zasadzie”? Można czy nie można oddychać?

— Taka ilość metanu nie jest obojętna. Po pewnym czasie nastąpi wysycenie krwi i może to dać pewne lekkie objawy mózgowe. Oszołomienia… ale dopiero po godzinie, może po kilku godzinach.

— A czy nie wystarczy jakiś pochłaniacz metanu?

— Nie, astrogatorze. To znaczy nie opłaci się produkować pochłaniaczy, bo trzeba by je często zmieniać, a poza tym procent tlenu jest jednak dosyć niski. Osobiście jestem za aparatami tlenowymi.

— Mhm. Inni panowie też?

Witte i Eldjarn skinęli głowami. Horpach wstał.

— A zatem rozpoczynamy. Rohan! Co z sondami?

— Zaraz będziemy je wyrzucać. Czy mogę jeszcze skontrolować orbity, zanim wyruszę?

— Może pan.

Rohan wyszedł, pozostawiając za sobą gwar laboratorium. Kiedy wszedł do sterowni, słońce właśnie zachodziło. Tak ciemny, że fioletową prawie purpurą nabiegły rąbek jego tarczy wycinał na horyzoncie z nadnaturalną wyrazistością zębaty kontur krateru. Niebo, gęste w tej okolicy Galaktyki od gwiazd, zdawało się teraz jakby wyolbrzymione. Coraz niżej rozbłyskiwały wielkie konstelacje, pochłaniając niknącą w mrokach pustynię. Rohan połączył się z dziobową wyrzutnią satelitarną. Właśnie zarządzono wystrzelenie pierwszej pary fotosatelitów. Następne miały pójść w górę po godzinie. Nazajutrz dzienne i nocne fotografie obu półkul planety winny były dać obraz całego pasa równikowego.

— Minuta trzydzieści jeden… azymut siedem. Naprowadzam… — powtarzał w głośniku śpiewny głos. Rohan ściszył go pokrętłem i odwrócił fotel ku tablicy kontrolnej. Nie przyznałby się do tego nikomu, ale bawiła go zawsze gra świateł przy wystrzelaniu sondy na około planetarną orbitę. Najpierw zapłonęły rubinowo, biało i niebiesko kontrolki boostera. Potem zamamrotał automat startowy. Gdy jego tykot urwał się nagle, słabe drgnienie przeszyło cały kadłub krążownika. Zarazem pustynia w ekranach pojaśniała od fosforycznego blasku. Z cienkim, napiętym do ostateczności grzmotem, oblewając macierzysty statek potokiem płomieni, miniaturowy pocisk wystrzelił z dziobowej wyrzutni. Blask oddalającego się boostera łopotał po zboczach wydm coraz słabiej, aż zgasł. Teraz już i słychać nie było rakietki, i, za to ferwor świetlnej gorączki ogarnął całą tabli­cę. Z hektycznym pośpiechem wyskakiwały z mroku podłużne światełka kontro­li balistycznej, potakiwały im upewniające perłowe lampki zdalnego sterowania, potem ukazały się, na kształt kolorowej choinki, sygnały o kolejnym odrzucaniu wypalonych łusek, i wreszcie nad całym tym tęczującym mrowiskiem zapłonął biały, czysty czworokąt, znak, że satelita został wprowadzony na orbitę. Pośrodku jego błyszczącej śnieżnie powierzchni zamajaczyła wysepka szarości i drgając, ułożyła się w liczbę 67. To była wysokość lotu. Rohan sprawdził jeszcze elemen­ty orbity: ale i perygeum, i apogeum mieściły się w zadanych granicach. Nie miał tu już nic do roboty. Spojrzał na zegar pokładowy, który wskazywał osiemnastą, potem na, właściwy teraz, zegar czasu lokalnego — godzina jedenasta w nocy. Zamknął na chwilę oczy. Był rad temu wypadowi nad ocean. Lubił działać sam. Czuł senność i głód. Rozważał chwilę, czy nie przydałaby się pastylka trzeźwiąca. Ale uznał, że wystarczy sama kolacja. Wstając, poczuł, jaki jest zmęczony, zdziwił się i to zdziwienie już go trochę otrzeźwiło. Zjechał na dół, do mesy. Byli tam już jego nowi ludzie — dwaj kierowcy poduszkowych transporterów, między nimi Jarg, którego lubił za nieustający dobry humor, był tam i Fitzpatrik z dwoma kolegami, Brozą i Koechlinem, kończyli kolację, kiedy Rohan dopiero zamawiał gorącą zupę, wyjmował z podajnika ściennego chleb i flaszki bezalkoholowego piwa. Szedł z tym wszystkim na tacy do stołu, kiedy podłoga leciutko drgnęła. „Niezwyciężony” wystrzelił następnego satelitę.

*        *        *

Dowódca nie pozwolił jechać w nocy. Wyruszyli o piątej czasu miejscowego, przed wschodem słońca. Ze względu na koniecznością podyktowany porządek marszu, jak również jego kłopotliwą powolność taki szyk nazywano konduktem. Otwierały go i zamykały energoboty, które elipsoidalnym polem siłowym osłania­ły wszystkie wewnętrzne maszyny — uniwersalne poduszkowce, łaziki z radio­stacjami i radarem, kuchnię, transporter z samoustawiającym się hermetycznym barakiem mieszkalnym i mały laser bezpośredniego rażenia na gąsienicach, zwa­ny pospolicie szydłem. Rohan umieścił się wraz z trzema uczonymi w przednim energobocie, co było wprawdzie niewygodne, bo ledwo siedzieli obok siebie, ale przynajmniej miało się złudzenie jako tako normalnej podróży. Szybkość przy­chodziło dostosować do najwolniejszych maszyn konduktu, właśnie energobotów. Jazda nie była wyszukaną przyjemnością.

Вы читаете Niezwyciężony
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×