— Tak — odparl Vickers.
Staral sie usilnie przypomniec sobie, kto jest sasiadem Eba. Za nic jednak nie pamietal, czy jest to jakas znana mu osoba, ktora moze go rozpoznac.
— Jestem jego starym przyjacielem — ciagnal Vickers. Wlasnie tedy przejezdzalem i pomyslalem sobie, ze moze wpadne.
Mezczyzna przeszedl przez dziure w plocie i ruszyl przez trawnik w kierunku Vickersa.
— Jak dobrze go znales? — spytal.
— Niezbyt dobrze — odpowiedzial ostroznie Vickers. Nie widzialem go juz dziesiec czy pietnascie lat. Razem sie wychowywalismy.
— Eb nie zyje — zakomunikowal mu sasiad.
— Nie zyje?!
Sasiad splunal pod nogi.
— Byl jednym z tych cholernych mutantow.
— Nie — protestowal Vickers. — To niemozliwe!
— A jednak to prawda. Znalezlismy jeszcze jednego, ale udalo mu sie uciec. Podejrzewalismy, ze to Eb go ostrzegl. Gorycz i nienawisc przebijajace ze slow sasiada napelnily Vickersa przerazeniem.
Rozwscieczony tlum zabil Eba i zabije rowniez jego, jak tylko dowie sie, ze wrocil do miasta. A z pewnoscia juz wkrotce dowie sie o tym, gdyz prawdopodobnie sasiad rozpozna go. Wiedzial juz, kim jest sasiad. Byl to korpulentny jegomosc, ktory prowadzil sklep miesny w miasteczku. Nazywal sie… ale to przeciez nie mialo wiekszego znaczenia.
— Wydaje mi sie — rzekl sasiad — ze juz cie kiedys widzialem.
— Watpie. Nigdy jeszcze nie bylem w tych stronach.
— Twoj glos…
Vickers rzucil sie na niego, starajac sie wykrzesac z siebie maksimum sil. Jego piesc zatoczyla luk, zmuszajac cialo do pojscia za ciosem, dzieki czemu masa ciala przyczynila sie do zwiekszenia sily uderzenia.
Uderzyl mezczyzne w twarz, a zderzenie ciala z cialem i kosci z koscia sprawilo, ze w powietrzu cos tylko swisnelo i mezczyzna zwalil sie z nog.
Vickers nie czekal, co stanie sie dalej. Odwrocil sie i rzucil do ucieczki w strone bramy. Prawie wyrwal drzwiczki samochodu starajac sie jak najszybciej wsiasc. Nerwowo obrocil kluczyk w stacyjce i nacisnal pedal gazu. Samochod ruszyl gwaltownie; male kamyki wyprysnely spod protestujacych opon.
Ramie Vickersa wydawalo sie bezwladne; sila, z jaka uderzyl przed chwila mezczyzne, byla znaczna. Kiedy przyjrzal sie dokladniej dloni, zauwazyl, ze palce ma poranione i sacza sie z nich male kropelki krwi.
Dopadniecie samochodu i ruszenie zajelo mu pare minut. Do tego czasu sasiad Eba mogl ocknac sie i zorientowac, co sie stalo. Jak tylko dotrze do telefonu, rozpocznie sie rozdzierajace cisze nocy polowanie ze strzelbami, powrozem i pistoletami.
Vickers musial uciekac. Wiedzial, ze teraz nie moze juz liczyc na niczyja pomoc.
Eb nie zyl, zaatakowany bez ostrzezenia, bez szansy ucieczki na inna Ziemie. Zostal prawdopodobnie zastrzelony, powieszony albo pobity na smierc. A Eb byl przeciez jego jedynym kontaktem tu na Ziemi.
Teraz pozostali juz tylko on i Ann.
A Ann nie wiedziala nawet, ze jest mutantka.
Wyjechal na autostrade i przemierzyl doline dociskajac gaz do deski.
Pamietal, ze jakies dziesiec mil dalej powinna znajdowac sie boczna droga, przy ktorej mozna bylo ukryc samochod i przeczekac oblawe. Chociaz prawdopodobnie nawet wtedy nie bedzie bezpiecznie znowu pokazac sie ludziom na oczy.
Moze byloby lepiej pojechac na wzgorza i tam przeczekac poscig?
Nie, pomyslal, i tak nie bede bezpieczny.
Poza tym nie mial chwili czasu do stracenia.
Musial odnalezc Crawforda i porozmawiac z nim. Byl teraz zdany wylacznie na siebie.
Odnalazl boczna droge prowadzaca do polowy wysokosci stromego wzgorza. Podjechal nia kilkadziesiat kilometrow, po czym wysiadl z samochodu i wrocil pieszo na autostrade.
Ukryty za kepa drzew patrzyl na smigajace samochody, nie mogl sie jednak w zaden sposob zorientowac, ktory z nich go goni.
W tej samej chwili do miejsca, w poblizu ktorego sie schowal, podjechala powoli stara, rozklekotana ciezarowka.
W umysle Vickersa zrodzil sie szatanski pomysl.
Kiedy ciezarowka go minela, stwierdzil, ze jej paka zamknieta jest jedynie niska klapa.
Wyskoczyl na autostrade i pobiegl za ciezarowka. W koncu ja dogonil. Jego palce zacisnely sie na krawedzi klapy. Podskoczyl i mocniej podciagnal sie w gore. Po chwili wysilku udalo mu sie bezpiecznie dostac do wnetrza pojazdu, gdzie natknal sie na upakowane od podlogi az po sufit pudelka.
Przykucnal za pakunkami ostroznie zerkajac na droge.
Wygladam jak zwierzyna lowna, pomyslal. Zwierzyna goniona przez ludzi, ktorzy kiedys byli moimi przyjaciolmi.
Okolo dziesieciu mil dalej ktos zatrzymal ciezarowke.
Jakis glos spytal:
— Widzial pan kogos przy drodze? Prawdopodobnie szedl piechota.
— Niii — odparl kierowca. — Nie widzialem nikogo.
— Szukamy mutanta. Podejrzewamy, ze porzucil gdzies tutaj swoj samochod.
— A juz myslalem, ze udalo nam sie ich wszystkich wylapac — rzekl kierowca.
— Nie wszystkich. Moze schowal sie na wzgorzach. Jesli tak, to mamy go w garsci. Tak czy inaczej, beda pana jeszcze zatrzymywac. Dzwonilismy dalej w obu kierunkach. Na drodze ustawione sa blokady.
— Bede mial oczy szeroko otwarte — zapewnial kierowca.
— Ma pan pistolet?
— Nie.
— No coz. W kazdym razie niech pan uwaza.
Kiedy ciezarowka ruszyla, Vickers dojrzal dwoch mezczyzn, ktorzy ja zatrzymali. Swiatlo ksiezyca odbijalo sie od strzelb, ktore nosili przewieszone przez ramie.
Ostroznie zaczal przestawiac pudelka, budujac sobie lepsza kryjowke.
Nie musial sie jednak przejmowac.
Ciezarowka zatrzymywana byla jeszcze trzy razy. Przy kazdej blokadzie uczestnicy pogoni ledwo pobieznie swiecili latarkami do wnetrza pojazdu i nie wykazywali wiekszego zainteresowania towarem. Wygladalo to tak, jakby nie wierzyli juz w powodzenie poscigu i w to, ze uda im sie odnalezc zbieglego mutanta. Podejrzewali prawdopodobnie, ze tak jak wielu innych, i ten zdazyl juz zniknac bez sladu.
Ale Vickers nie mogl sobie pozwolic na ucieczke. Mial zadanie do wykonania i to wlasnie na tej Ziemi.
45
Wiedzial, co zastanie w sklepie 1001 drobiazgow, a mimo to poszedl tam. Bylo to jedyne miejsce, gdzie, jak mu sie wydawalo, mial szanse nawiazac kontakt ze swoimi.
Wielkie okno wystawowe bylo rozbite, a caly budynek wygladal tak, jak mial nieszczescie stac na drodze traby powietrznej.
Tlum dokonal swego dziela.
Vickers stal przed wybita szyba i gapil sie na pozostawione pobojowisko. Przypomnial sobie dzien, w ktorym razem z Ann wstapil do tego sklepu w drodze na przystanek autobusowy. Pamietal, ze na dachu domu tkwil kogucik wskazujacy kierunek wiatru, na podworku znajdowal sie zegar sloneczny. Na podjezdzie stal samochod, po ktorym teraz nie bylo ani sladu. Prawdopodobnie zostal wypchniety na droge i zniszczony, tak jak jego wlasny samochod.
Odwrocil sie od witryny i powoli ruszyl ulica. Nie powinienem byl tutaj przychodzic, pomyslal. Byla to jednak