wraz ze swoim swiatem, swiatem Obietnicy, nagim kamieniem.
Lekarz mowil cos jeszcze, lecz go nie sluchal.
Przez wiele godzin — a moze dni — trwal w jakiejs pustce, jalowej i meczacej prozni bez przeszlosci ani przyszlosci. Sciany opinaly go ciasno. Panowala za nimi cisza. Od zastrzykow bolaly go ramiona i posladki; dostal jakiejs goraczki, ktora — nie podnioslszy sie na tyle, by zaczal majaczyc — poprzestala na zawieszeniu go w otchlani miedzy swiadomoscia a nieswiadomoscia, na ziemi niczyjej. Czas przestal plynac. On sam stal sie czasem — i tylko on.
Byl rzeka, strzala i kamieniem. Ale nie poruszal sie. Rzucony kamien zawisl nieruchomo w powietrzu. Ustalo nastepstwo dni i nocy. Lekarz to gasil, to znow zapalal swiatlo. Nad lozkiem Szeveka wbudowany byl w sciane zegar; jego wskazowka — niczego nie mierzac — wlokla sie od jednej do drugiej z dwudziestu cyfr tarczy.
Obudzil sie z tego dlugiego, glebokiego snu obrocony twarza do zegara, wiec zbadal go sennym spojrzeniem. Wskazowka minela wlasnie pietnasta, co powinno oznaczac (jesli ow zegar odmierzal czas od polnocy, jak 24-godzinowe zegary na Anarres), ze bylo wczesne popoludnie. Wczesne popoludnie w przestrzeni miedzy dwoma swiatami? No tak, przeciez na statku plynie czas pokladowy. Fakt, ze to pojal, niezmiernie podniosl go na duchu.
Usiadl; nie krecilo mu sie juz w glowie. Wstal z lozka i sprawdzil stan swej rownowagi: byla zadowalajaca, choc podeszwy jego stop nie przywieraly zbyt mocno do podlogi. Pole grawitacyjne statku musi byc dosc slabe. Nie ucieszylo go to odkrycie; potrzebowal stabilnosci, solidnosci, uchwytnego faktu. W poszukiwaniu tychze przystapil do metodycznych ogledzin pokoiku.
Slepe sciany kryly mase niespodzianek, ukazujacych sie, za dotknieciem pulpitu: umywalke, sedes, lustro, biurko, krzeslo, szafke, polki. Kilka elektrycznych urzadzen, polaczonych z umywalka, stanowilo dla niego zupelna zagadke; okazalo sie, ze woda nie przestaje plynac, gdy sie puszcza kurek, ale dopiero wtedy, gdy sie go zakreci — oznaka, ocenil, albo wielkiego zaufania do natury ludzkiej, albo wielkich zapasow goracej wody. Przyjawszy to drugie zalozenie, umyl sie od stop do glow, a nie znalazlszy recznika, wysuszyl sie przy pomocy jednego z owych tajemniczych urzadzen, ktore wydmuchiwalo przyjemny, laskotliwy strumien goracego powietrza. Nie znalazlszy swojego ubrania, wlozyl z powrotem to, w ktorym sie obudzil: luzne, wiazane w pasie spodnie i nieksztaltna tunike — jedno i drugie jaskrawozolte, w niebieskie kropeczki.
Przejrzal sie w lustrze. Uznal swoj wyglad za malo zachecajacy.
Czy tak sie ubieraja na Urras? Na prozno szukal grzebienia, zadowolil sie wiec zapleceniem wlosow w warkocz i tak przygotowany, zamierzal wyjsc z pokoju.
Nie mogl. Drzwi byly zamkniete.
Jego poczatkowe niedowierzanie zmienilo sie w zlosc, wscieklosc, slepa furie, jakiej jeszcze nigdy nie doswiadczyl. Szarpal nieruchoma klamke, tlukl piesciami w sliski metal drzwi, potem odwrocil sie i nacisnal przycisk, ktorego doktor polecil mu uzywac, gdyby czegos potrzebowal. Zadnego efektu. Na pulpicie interfonu palilo sie tez wiele innych roznokolorowych, numerowanych guzikow; uderzeniem dloni nacisnal je wszystkie naraz.
Scienny glosnik zabelkotal:
— Kto u licha tak juz ide wylacz od dwadziescia dwa…
Krzykiem zagluszyl ten belkot:
— Otworzcie drzwi!
Uchylily sie, wetknal glowe doktor. Na widok jego nieowlosionej, zaniepokojonej, zoltawej twarzy Szevek ochlonal z gniewu i wycofal sie w zalegajacy w jego duszy mrok.
— Byly zamkniete — wyjasnil.
— Przepraszam, doktorze Szevek — wzgledy ostroznosci — zakazenie — zeby nie dopuscic innych…
— Nie dopuscic, nie wypuscic — na jedno wychodzi — stwierdzil, patrzac na doktora nieobecnym spojrzeniem jasnych oczu.
— Srodki bezpieczenstwa…
— Bezpieczenstwa? Czy musze byc trzymany w tym pudle?
— Proponuje mese oficerska — zaoferowal spiesznie lekarz, chcac go udobruchac. — Nie jest pan glodny? Moze chcialby sie pan ubrac i poszlibysmy do mesy?
Szevek przyjrzal sie jego strojowi: obcisle niebieskie spodnie, wsuniete w buty, ktore zdawaly sie rownie gladkie i delikatne jak sama tkanina; fioletowa tunika z przodu rozcieta, zapinana na srebrna petlice; pod spodem, widoczna jedynie przy szyi i nadgarstkach, olsniewajaco biala koszula z dzianiny.
— To ja nie jestem ubrany? — spytal Szevek.
— Och, pizama wystarczy, naturalnie. Na statku nie bawimy sie w ceregiele!
— Pizama?
— To, co pan ma na sobie. Ubranie do spania.
— Ubranie, w ktorym sie spi?
— Tak.
Szevek zamrugal powiekami. Powstrzymal sie od komentarza.
Zapytal:
— Gdzie jest moje ubranie?
— Panskie ubranie? Wyczyscilem je — sterylizacja — mam nadzieje, ze nie ma pan nic przeciwko temu…
Zajrzal do skrytki w scianie, ktorej Szevek nie odkryl, i wyjal z niej zawinieta w bladozielony papier paczke. Rozpakowawszy stare ubranie Szeveka (wygladalo na bardzo czyste i jakby nieco skurczone), zmial zielony papier, nacisnal jakis inny guzik i — wrzuciwszy papier do pojemnika, ktory sie otworzyl — usmiechnal sie niepewnie.
— Prosze, doktorze Szevek.
— Co sie stalo z papierem?
— Z papierem?
— Z tym zielonym papierem.
— Ach, wyrzucilem go do zsypu.
— Do zsypu?
— Anihilacja. Zostanie spalony.
— To wy palicie papier?
— Moze zostanie tylko wyrzucony w przestrzen, nie orientuje sie. Nie jestem lekarzem kosmicznym, doktorze Szevek. Dostapilem zaszczytu sluzenia panu z racji mojego doswiadczenia w kontaktach z goscmi z innych swiatow, ambasadorami z Terry i Hain.
Przeprowadzam zabiegi odkazajace i adaptacyjne dla wszystkich obcych, przybywajacych do A-Io; co nie znaczy, ma sie rozumiec, aby pan byl obcy w tym samym znaczeniu.
Popatrzyl na Szeveka z pokora; ten nie wszystko zrozumial, wyczul jednak pod warstwa slow zatroskanego, niesmialego, dobrego z natury czlowieka.
— Niewykluczone — powiedzial Szevek — ze mielismy wspolna babke, dwiescie lat temu, na Urras.
Wlozyl stare ubranie; wciagajac przez glowe koszule, spostrzegl, jak doktor wpycha do „zsypu” zolto- niebieskie „ubranie do spania”. Zastygl z kolnierzykiem wyzej nosa; po czym, przecisnawszy glowe, przykleknal i otworzyl pojemnik. Byl pusty.
— Ubrania tez palicie?
— Och, to tanie pizamy, jednorazowe — zdjac i wyrzucic, wychodzi taniej niz pranie.
— Wychodzi taniej — powtorzyl Szevek.
Powiedzial to z taka zaduma, z jaka paleontolog przyglada sie skamielinie, ktora pozwala mu datowac cala geologiczna warstwe.
— Obawiam sie, ze panski bagaz zginal, kiedy pan biegl przez lotnisko — mam nadzieje, ze nie bylo tam nic waznego.
— Nie mialem zadnego bagazu. — Choc ubranie Szeveka niemal calkiem splowialo i nieco sie skurczylo, nie przestalo na niego pasowac; poczul przyjemny, znajomy dotyk szorstkiej tkaniny z wlokien holum. Poczul sie znowu soba. Usiadl na lozku twarza do doktora i powiedzial: — Widzisz, ja wiem, ze wy nie traktujecie rzeczy tak jak my. W waszym swiecie, na Urras, trzeba je kupowac.
Przybywam do waszego swiata bez pieniedzy, nie moge nic kupic, powinienem wiec przywiezc. Lecz ile