centralna w zyciu spolecznym Urrasyjczykow. Jesli Kimoe, zeby zachowac szacunek dla samego siebie, musi uwazac polowe ludzkiego gatunku za nizsza, jakze moga miec dla siebie szacunek kobiety — a moze z kolei one za nizszych uwazaja mezczyzn? I jaki tez moze to miec wplyw na ich zycie plciowe? Z pism Odo wiedzial, ze glownymi instytucjami seksualnymi Urrasyjczykow (w kazdym razie przed dwoma wiekami) byly „malzenstwo” — partnerstwo uswiecone i narzucane przez prawne i ekonomiczne sankcje — oraz „prostytucja” — ktora wydawala sie jedynie pojeciem szerszym — czyli kopulacja w trybie ekonomicznym. Odo potepiala i jedno, i drugie; a jednak sama byla „zamezna”. W instytucjach tych mogly zreszta zajsc w ciagu dwustu lat wielkie zmiany. Jesli Szevek ma zamieszkac na Urras, wsrod Urrasyjczykow, lepiej, zeby sie tego dowiedzial.

Dziwne, ze nawet seks — od tylu lat zrodlo tak wielkiej przyjemnosci, rozkoszy i szczescia — stawal sie dlan z dnia na dzien ziemia nieznana, po ktorej poruszac sie musial ostroznie, ze swiadomoscia wlasnej niewiedzy; tak to sie jednak wlasnie przedstawialo.

Za dzwonek alarmowy posluzyl mu nie tylko niezwykly wybuch oburzenia i wzgardy doktora Kimoe, ale i wczesniejsze niejasne odczucia, na ktore ow epizod rzucil nowe swiatlo. Juz na poczatku pobytu na pokladzie Czujnego, podczas tych dlugich godzin, ktore mu uplynely w goraczce i rozpaczy, zwracalo jego uwage — czasem w sposob przyjemny, a czasem drazniacy — trywialnie proste doznanie: miekkosc lozka. Choc byla to tylko koja, jej materac uginal sie pod jego ciezarem z pieszczotliwa elastycznoscia. Materac poddawal sie tak uparcie, ze Szevek zawsze zasypial ze swiadomoscia tego faktu. Zarowno przyjemnosc, jak i rozdraznienie byly zdecydowanie erotycznej natury. Do tego ten „recznik”, dmuchajacy strumieniem goracego powietrza: podobny efekt — laskotanie. I ksztalty mebli w mesie oficerskiej, te gladkie, oplywowe kraglosci, do ktorych przymuszono oporne drewno i stal, gladkosc i delikatnosc powierzchni i materialow — czy i one nie byly po trosze perwersyjnie erotyczne? Znal siebie dostatecznie dobrze, by wiedziec, ze kilka dni bez Takver, nawet przezytych w tak wielkim stresie, nie moglo go az tak pobudzic, by dopatrywal sie kobiety w kazdym blacie stolu. Chyba ze naprawde byla w nim zakleta.

Czyzby wszyscy stolarze na Urras zyli w celibacie?

Przestal lamac sobie nad tym glowe; wkrotce sie przekona.

Na chwile przed zapieciem pasow do jego kajuty wszedl doktor, zeby sprawdzic dzialanie roznych szczepionek, z ktorych ostatnia — przeciwko dzumie — doprowadzila Szeveka do mdlosci i wprawila w oszolomienie. Kimoe dal mu kolejna pigulke.

— To pana ozywi przed ladowaniem — oswiadczyl.

Szevek ze stoickim spokojem polknal proszek. Kimoe, zapinajac apteczke, odezwal sie nagle z pospiechem:

— Doktorze Szevek, nie sadze, abym mial jeszcze przyjemnosc opiekowac sie panem — choc to niewykluczone — gdybym jednak nie mial, chcialbym powiedziec, ze to… ze ja… to byl wielki dla mnie zaszczyt. Nie dlatego, ze… ale dlatego, ze nabralem szacunku… nauczylem sie cenic… jako istota ludzka… panska dobroc, prawdziwa dobroc…

Poniewaz do bolacej glowy nie przyszla Szevekowi zadna stosowniejsza odpowiedz, wyciagnal reke, ujal dlon tamtego i rzekl:

— Spotkajmy sie wiec znowu, bracie!

Kimoe potrzasnal nerwowo jego reka (zwyczajem Urrasyjczykow), po czym szybko wyszedl. Po jego odejsciu Szevek uswiadomil sobie, ze zwrocil sie do niego po prawieku — nazwal go ammar, bratem — w jezyku, ktorego tamten nie rozumial.

Scienny glosnik odklepywal komendy. Szevek, przywiazany do koi, sluchal ich otepialy i obojetny. Uczucia zwiazane z wejsciem w atmosfere potegowaly otepienie; poza nadzieja, ze nie bedzie musial wymiotowac, niewiele wiecej docieralo do jego swiadomosci. Nie zauwazyl, kiedy wyladowali, uswiadomil mu to dopiero Kimoe, ktory wpadl i zaprowadzil go w pospiechu do mesy oficerskiej. Ekran, na ktorym od tylu dni jasniala spowita chmurami Urras, byl pusty. Mesa zas byla pelna ludzi. Skad oni wszyscy sie wzieli? Stwierdzil zaskoczony, z radoscia, ze moze stac, chodzic i sciskac wyciagniete dlonie. Skoncentrowal na tych czynnosciach cala swa uwage, nie dbajac o ich sens. Glosy, usmiechy, dlonie, slowa, nazwiska. Powtarzane w kolko jego imie: dr Szevek, dr Szevek… Teraz on i ci wszyscy nieznajomi schodza po jakiejs krytej pochylni; podniesione glosy, slowa echem odbijaja sie od scian.

Zgielk glosow cichnie. Obce powietrze owiewa mu twarz.

Podniosl oczy; schodzac z rampy na rowny grunt, potknal sie i omal nie upadl. W odstepie miedzy poczatkiem kroku a jego postawieniem naszla go mysl o smierci; zrobiwszy zas ow krok, stal juz na nowej ziemi.

Byl szary, bezkresny wieczor. Gdzies daleko za ladowiskiem plonely zamglone niebieskie swiatla. Zimne, pelne aromatow powietrze owialo mu twarz i dlonie, wciagnal je — wilgotne i miekkie — w nozdrza, gardlo i pluca. Nie bylo dla niego obce. Bylo powietrzem swiata, z ktorego przybyl jego lud. Powietrzem domu.

Ktos ujal go pod ramie, gdy sie potknal. Oslepil go blask reflektorow. Filmowano dla wiadomosci scene powitania: pierwszy czlowiek z Ksiezyca — szczupla, wysoka postac w tlumie dygnitarzy, profesorow, agentow ochrony; ksztaltna, kudlata glowa sztywno wyprostowana (aparaty fotoreporterow mogly uchwycic kazdy jej rys), jak gdyby przybysz usilowal spojrzec ponad jupiterami w nieskonczone niebo, powleczone mgla, zasnuwajaca gwiazdy, Ksiezyc i wszystkie inne swiaty. Dziennikarze probowali sie przedrzec przez kordony policji. „Czy w tej historycznej chwili chcialby pan zlozyc jakies oswiadczenie, doktorze Szevek…” Zostali natychmiast odepchnieci. Otaczajacy go ludzie zmusili go, by ruszy! dalej. Niemal zaniesiono go do czekajacej limuzyny; do ostatniej chwili stanowil latwy, wyrazny cel dla fotoreporterow za sprawa swojego wzrostu, dlugich wlosow oraz dziwnego wyrazu twarzy, na ktorej zal mieszal sie z radoscia przypominania sobie rzeczy znajomych.

Wieze miasta — olbrzymie drabiny przycmionego swiatla — ginely w gorze we mgle. Wysoko nad glowami przelatywaly pociagi — swietliste, turkoczace wstegi. Masywne sciany ze szkla i kamienia ujmowaly w burty fasad ulice tetniace ruchem tramwajow i aut. Kamien, stal, szklo, swiatlo elektryczne. Zadnych twarzy.

— To Nio Esseia, doktorze Szevek. Zdecydowalismy jednak, ze lepiej oszczedzic panu na poczatek miejskich tlumow. Pojedziemy prosto do uniwersytetu.

W ciemnym, wylozonym miekkim obiciem wnetrzu samochodu znajdowalo sie procz Szeveka pieciu mezczyzn. Wskazywali mu co znamienitsze budowle, nie byl jednak w stanie rozroznic we mgle, ktory z olbrzymich, widmowych, przemykajacych w tyl gmachow byl Sadem Najwyzszym, a ktory Muzeum Narodowym, ktory Dyrektoriatem, a ktory Senatem. Przecieli jakas rzeke, a moze ujscie rzeki; z tylu za nimi drzaly na czarnej wodzie miliony rozmytych we mgle swiatel Nio Esseii. Droga stala sie ciemniejsza, mgla zgestniala, kierowca zmniejszyl predkosc. Reflektory oswietlaly mgle jak cofajaca sie przed pojazdem sciane. Szevek pochylony z lekka do przodu, patrzyl przez szybe. Jego wzrok — podobnie jak umysl — nie skupial sie na niczym; poniewaz w wy gladzie Szeveka przebijaly rezerwa i powaga, pozostali mezczyzni sciszyli glosy, szanujac jego milczenie.

Coz to za gesta ciemnosc, ktora przez caly czas biegnie wzdluz drogi? Drzewa? Czy to mozliwe, aby od wyjazdu z miasta jechali w szpalerze drzew? Przypomnial sobie ajonskie slowo „las”. Wiec nie od razu wyjada na pustynie. Drzewa ciagnely sie i ciagnely, z jednego wzgorza wbiegaly na nastepne i nastepne, rozciagaly sie bezkresnym obszarem w slodkim chlodzie mgly — las porastajacy caly swiat, rojowisko zywych istot splecionych w nieustannej walce ciemny szelest lisci wsrod nocy. A gdy samochod wyjechal z zalegajacych w dolinie rzeki oparow mgly na czystszy przestwor, przed oczami zachwyconego Szeveka mignela czyjas twarz, spogladajaca nan z mroku przydroznego listowia.

Dluga jak jego ramie i widmowo biala, nie przypominala zadnej z ludzkich twarzy. Z otworow, bedacych zapewne nozdrzami, buchaly kleby pary, nie sposob tez bylo watpic, ze to, co z niej wyzieralo, bylo potwornym okiem. Wielkie, ciemne i smutne — a moze cyniczne? — zalsnilo w swietle reflektorow.

— Co to bylo?

— Chyba osiol.

— Zwierze?

— Tak, zwierze. Na Boga, prawda! Toz tam u was nie ma duzych zwierzat!

— Osiol to rodzaj konia — wyjasnil drugi mezczyzna, zas inny sprostowal stanowczym, starczym glosem:

— To byl kon, osly nie osiagaja takich rozmiarow.

Radzi by nawiazac z nim rozmowe, ale on znowu pograzyl sie w milczeniu. Myslal o Takver. Zastanawial sie, co dla niej znaczyloby to wygladajace z mroku, aksamitnie czarne, pelne zalosci spojrzenie. Zawsze wierzyla, ze zycie jest jedno, cieszylo ja pokrewienstwo z rybami w jej laboratoryjnych zbiornikach, ciekawa byla doznan

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×