istnien nie nalezacych do gatunku ludzkiego. Ona by wiedziala, jak odpowiedziec na spojrzenie tego oka w ciemnosci.

— Przed nami Ieu Eun, doktorze Szevek. Spory tlum tam na pana oczekuje: marszalek, paru dyrektorow, naturalnie rektor, rozmaite tuzy. Lecz jesli czuje sie pan zmeczony, ograniczymy ceremonial powitalny do niezbednego minimum.

Ceremonial powitalny ciagnal sie kilka godzin. Szevek nie byl w stanie przypomniec sobie pozniej jego przebiegu. Poprowadzono go z ciasnego, ciemnego pudla samochodu do przestronnego, rzesiscie oswietlonego pudla pelnego ludzi — setek osob zgromadzonych pod zlocistym sufitem, u ktorego wisialy krysztalowe zyrandole. Przedstawiono go kazdemu z zebranych. Wszyscy byli od niego nizsi — i nieowlosieni. Glowy kilku kobiet byly wrecz calkiem lyse; zrozumial wreszcie, ze Urrasyjczycy musza golic wlosy — ow delikatny, puszysty meszek porastajacy ciala przedstawicieli Jego rasy — a takze golic glowy. Owlosienie zastepowaly im cudowne stroje, fantastycznych ksztaltow i kolorow. Kobiety nosily siegajace do podlogi suknie; piersi mialy odsloniete, ich talie, szyje i glowy zdobily klejnoty, koronki i tiule. Mezczyzni ubrani byli w spodnie i plaszcze (czy moze tuniki), czerwone, niebieskie, fioletowe, zlociste i zielone, o rozcietych rekawach, splywajace kaskadami koronek, badz dlugie togi — karmazynowe, ciemnozielone i czarne — ktore rozchylaly sie na wysokosci kolan, ukazujac biale ponczochy ze srebrnymi podwiazkami. Szevekowi przypomnialo sie inne ajonskie slowo (tego, co oznaczalo, nigdy nie widzial na oczy, podobalo mu sie jednak jego brzmienie): „splendor”. Tych ludzi otaczal splendor. Przystapiono do wyglaszania mow. Marszalek senatu panstwa A-Io, mezczyzna o zimnych, dziwnych oczach, wzniosl toast: „Za nowa ere braterstwa miedzy naszymi Blizniaczymi Planetami i za ery tej zwiastuna — naszego znakomitego i najczcigodniejszego goscia, doktora Szeveka z Anarres!”

Rektor uniwersytetu odbyl z Szevekiem urocza rozmowe, pierwszy dyrektor panstwa mial don powazna przemowe, przedstawiono go ambasadorom, astronautom, fizykom, politykom oraz dziesiatkom innych osob, z ktorych kazda nosila — zarowno przed, jak i po nazwisku — tasiemcowe tytuly i zaszczytne miana, kazda tez gawedzila z nim chwile; nic z tego, co mowily, nie zapisalo mu sie wszelako w pamieci, a juz najmniej to, co im odpowiadal. Ocknal sie pozna noca; padal cieply deszcz, a on — w towarzystwie kilku mezczyzn — szedl przez jakis wielki park, czy moze skwer. Pod stopami czul sprezystosc zywej trawy; pamietal owo doznanie ze spacerow po Trojkatnym Parku w Abbenay. To zywe wspomnienie i chlodny, szeroki powiew nocy otrzezwily go. Jego dusza wyszla ze skorupy.

Przewodnicy wprowadzili go do jakiegos gmachu, a nastepnie do „jego” — jak to okreslili — pokoju.

Przestronny (mogl miec z dziesiec metrow dlugosci) byl najwyrazniej swietlica, nie dzielily go bowiem przepierzenia i nie staly w nim lozka; towarzyszacy Szevekowi trzej mezczyzni musieli byc zatem jego wspollokatorami. Bardzo piekna to byla swietlica, cala jedna sciane wypelnial rzad okien, z ktorych kazde przedzielala smukla kolumienka, wznoszaca sie na ksztalt drzewa i podwojnym lukiem rozchylajaca sie u szczytu. Podloge wyscielal karmazynowy dywan, na otwartym zas kominku w dalekim koncu pokoju plonal ogien. Szevek przeszedl przez pokoj i stanal przed kominkiem. Nigdy dotad nie widzial, by ktos ogrzewal dom spalajac drewno, nie byl juz jednak w stanie niczemu sie dziwic. Wystawil rece do przyjemnego ciepla, a potem usiadl przy kominku na lawie z polerowanego marmuru.

Najmlodszy z mezczyzn, ktorzy z nim przyszli, usiadl naprzeciw niego po drugiej stronie kominka. Pozostali dwaj pograzeni wciaz byli w rozmowie — rozmawiali o fizyce, Szevek nie staral sie jednak sledzic toku ich dyskusji. Mlody mezczyzna rzekl cicho:

— Zastanawiam sie, jak sie pan musi teraz czuc, doktorze Szevek.

Szevek rozprostowal nogi i pochylil sie do przodu, zeby poczuc zar ognia na twarzy.

— Czuje sie ociezaly.

— Ociezaly?

— Zapewne z powodu grawitacji. Albo zmeczenia. — Spojrzal na tamtego, w blasku kominka nie mogl jednak dojrzec wyraznie jego twarzy, dostrzegal jedynie polysk zlotego lancucha i soczysta jak krwisty klejnot czerwien togi. — Nie znam twojego imienia.

— Saio Pae.

— A, Pae. Czytalem twoje artykuly na temat paradoksu. — Mowil ciezko, ospale.

— Musi tu byc jakis barek, w pokojach starszych pracownikow wydzialu zawsze sie znajdzie kredensik z trunkami. Moze mialby pan ochote napic sie czegos?

— Owszem, wody.

Mlody czlowiek przyniosl szklanke wody, pozostali dwaj rowniez zblizyli sie do kominka. Szevek wypil wode lapczywie, po czym zapatrzyl sie na trzymana w reku szklanke — delikatne cacko o szlachetnym ksztalcie, chwytajace zlocona krawedzia blask plomieni. Byl swiadom obecnosci tych trzech mezczyzn, ktorzy czekali na cos w postawie pelnej szacunku — opiekunczy, majetni.

Spojrzal na nich, przenoszac wzrok z jednej twarzy na druga.

Patrzyli nan wyczekujaco.

— Wiec oto mnie macie — powiedzial z usmiechem. — Macie swojego anarchiste. Co z nim zamierzacie zrobic?

Rozdzial drugi

Anarres

W kwadratowym oknie w bialej scianie lsni czyste, puste niebo.

Na niebie swieci slonce.

W pokoju jest jedenascioro dzieci, w wiekszosci umieszczonych (po dwoje i troje) w duzych, wyscielanych kojcach i zapadajacych — wsrod wiercenia sie i gaworzenia — w sen. Dwoch najstarszych chlopcow bawi sie na podlodze: ruchliwy grubasek rozbiera ukladanke, a drugi — guzowaty brzdac — siedzi w zoltym kwadracie padajacego z okna swiatla i z powaznym, gapiowatym wyrazem twarzy wpatruje sie w promien slonca. W przedpokoju jednooka, siwowlosa matrona rozmawia z wysokim, smutnym, trzydziestoletnim mezczyzna.

— Jego matka dostala przydzial do Abbenay — mowi mezczyzna. — Chce, by on tu zostal.

— Zatrzymujemy go wiec w zlobku na stale, tak, Palat?

— Tak. Ja wracam do noclegowni.

— Nie martw sie o niego, on nas tu wszystkich zna! A Kompoprac z pewnoscia wysle cie niedlugo tam, dokad i Rulag, prawda?

Skoro jestescie partnerami i oboje inzynierami.

— Tak, ale ona jest… Widzisz, o nia wystapil Centralny Instytut Inzynierii. Ja nie jestem az tak dobry. Rulag ma wazne zadanie do spelnienia.

Kobieta skinela glowa i westchnela.

— Mimo to… — zaczela z przekonaniem, po czym umilkla.

Ojciec przygladal sie guzowatemu chlopczykowi, ktory — zajety obserwowaniem swiatla — nie zauwazyl jego obecnosci w przedpokoju. Tymczasem grubasek ruszyl zwawo w strone chlopczyka, choc — z powodu mokrych i opadajacych pieluch — poruszal sie krokiem osobliwym, jakby w kuckach. Zblizyl sie z nudow (lub w celach towarzyskich), znalazlszy sie wszelako w slonecznym kwadracie, odkryl, ze tam cieplo. Usiadl wiec ciezko obok zagapionego kolegi, spychajac go w cien.

Niemy zachwyt guzowatego malca w jednej chwili zmienil sie we wscieklosc. Odepchnal intruza i krzyknal z gniewna mina:

— Uciekaj stad!

Podbiegla przedszkolanka. Podniosla grubaska.

— Nie wolno popychac innych, Szev.

Chlopczyk wstal. Na jego twarzyczce plonelo slonce i zlosc.

Pieluchy osunely sie.

— Moje! — zawolal wysokim, dzwiecznym glosikiem. — Moje slonecko!

— Ono nie jest twoje — wyjasnila jednooka kobieta z wyrozumialoscia calkowitego przekonania. — Nic nie jest twoje. Sloneczko jest po to, zeby z niego korzystano. Nalezy sie nim dzielic. Jesli nie bedziesz sie nim dzielil, nie bedziesz mogl z niego korzystac.

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×