Doswiadczenie to tak nim wstrzasnelo, ze czym predzej wyrzucil je z pamieci, ale ono jeszcze po miesiacach wracalo don w snach, w zmorach sennych. Ulica Saemtenevia, dluga na dwie mile, przedstawiala soba zbita mase ludzi, pojazdow i towarow: towarow do kupienia, towarow na sprzedaz. Plaszcze, togi, szlafroki, sukienki, spodnie, bryczesy, koszule, bluzki, kapelusze, buty, ponczochy, szarfy, szale, kamizelki, peleryny, parasolki, ubrania do spania, do plywania, do gier, na popoludniowe przyjecia, na przyjecia wieczorne, na przyjecia na wsi, do podrozy, do teatru, do jazdy konnej, do pracy w ogrodzie, do przyjmowania gosci, wyjsciowe, do obiadu, do polowania — kazde zas inne, o stu roznych krojach, splotach, ze stu roznych materialow, w stu roznych fasonach i kolorach. Perfumy, zegary, lampy, statuetki, kosmetyki, swiece, obrazy, aparaty fotograficzne, gry, wazy, kanapy, czajniki, lamiglowki, poduszki, lalki, durszlaki, podnozki, klejnoty, dywany, wykalaczki, kalendarze, dzieciece grzechotki z platyny o raczkach z gorskiego krysztalu, maszynki elektryczne do temperowania olowkow, zegarki na reke z diamentowymi cyframi; figurynki, pamiatki, cacuszka, blyskotki, rupiecie, a wszystko albo z zalozenia bezuzyteczne, albo tak ozdobione, by ukryc praktyczne przeznaczenie; cale akry luksusu, akry ekskrementow. Szevek zatrzymal sie za pierwsza zaraz przecznica, zeby sie przyjrzec kosmatemu, cetkowanemu paltu, wystawionemu w blyszczacej witrynie z ubraniami i klejnotami.

— To palto kosztuje 8 400 jednostek? — zapytal z niedowierzaniem, przeczytal bowiem niedawno w gazecie, ze placa „minimalna” wynosi 2 000 jednostek rocznie.

— O tak, to prawdziwe futro, wielka dzis rzadkosc, odkad zwierzeta sa pod ochrona — wyjasnil Pae. — Ladne, nieprawdaz? Kobiety kochaja sie w futrach.

Ruszyli dalej. Za nastepna przecznica Szevek poczul sie zupelnie wyczerpany. Nie mogl dluzej patrzec na to wszystko. Nie wiedzial, gdzie podziac oczy.

Najdziwniejsze na tej koszmarnej ulicy bylo to, ze zaden z milionow wystawionych na sprzedaz przedmiotow nie zostal tam wyprodukowany. Sprzedawano je tam tylko. Gdziez byly warsztaty, fabryki, gdzie rolnicy, rzemieslnicy, gornicy, tkacze, chemicy, snycerze, farbiarze, konstruktorzy, mechanicy, gdzie rece, gdzie trudzacy sie ludzie? Poza polem widzenia, gdzie indziej. Za murami. Ci zas osobnicy, we wszystkich tych sklepach, byli albo nabywcami, albo sprzedawcami. Jedynym stosunkiem, jaki laczyl ich z tymi przedmiotami, byl stosunek wlasnosci.

Stwierdziwszy, ze gdy raz wzieto jego miare, moze wszystko, co potrzebne, zamawiac przez telefon, postanowil nie wracac nigdy wiecej na te upiorna ulice.

Ubranie i buty dostarczono mu w ciagu tygodnia. Wlozyl je i stanal przed wysokim lustrem w sypialni. Szary, dopasowany surdut, biala koszula, czarne spodnie, skarpetki i wyglansowane buty pasowaly do jego wysokiej, szczuplej figury i waskich stop.

Dotknal ostroznie powierzchni jednego z butow. Wykonano go z tej samej substancji, ktora byly obite krzesla w sasiednim pokoju — materialu przypominajacego w dotyku skore; zapytal kogos ostatnio, co to takiego, i dowiedzial sie, ze to w istocie skora — skora zwierzeca, skora wyprawiona, jak ja nazywano. Nachmurzyl sie, dotknawszy tego, a nastepnie wyprostowal i odwrocil od lustra; nie wczesniej jednak, nim nie byl zmuszony przyznac, ze tak odziany, jest bardziej niz kiedykolwiek podobny do Rulag, jego matki.

W polowie jesieni zaczela sie dluga przerwa miedzy semestrami. Wiekszosc studentow wyjechala na ferie do domu. Szevek z grupa studentow i pracownikow naukowo-badawczych z Laboratoriow Badan nad Swiatlem wybral sie na kilkudniowa gorska wloczege w pasmo Meitei, a potem wrocil, by prosic o dostep na pare godzin do poteznego komputera, podczas semestru bezustannie zajetego. Zniechecony praca, ktora prowadzila donikad, nie przemeczal sie zbytnio. Sypial wiecej niz zwykle, chodzil na spacery, czytal i powtarzal sobie, ze odbija sie na nim po prostu nazbyt wielki pospiech; nie mozna w pare miesiecy ogarnac nowego swiata. Uniwersyteckie trawniki i parki wygladaly pieknie i dziko; pod miekkim, szarym, deszczowym niebem polyskiwaly niesione wiatrem zlote liscie. Szevek siegnal po dziela wielkich poetow ajonskich i przeczytal je; rozumial ich teraz, gdy pisali o kwiatach, fruwajacych ptakach i jesiennych kolorach lasow. Ta zdolnosc rozumienia sprawila mu szalona przyjemnosc. Przyjemnie bylo wracac o zmierzchu do pokoju, ktorego oszczedne, piekne proporcje nie przestaly go nigdy cieszyc. Przywykl juz do tego wyrafinowania i wygod, oswoil sie z nimi. Podobnie jak z twarzami kolegow przy wspolnych wieczerzach; jednych lubil bardziej, innych mniej, ale wszyscy byli mu juz znajomi. Przyzwyczail sie tez do jedzenia, do jego rozmaitosci i ilosci, ktore szokowaly go na poczatku. Uslugujacy do stolu mezczyzni wiedzieli juz, czego sobie zyczyl, i obslugiwali tak, jak by sam sie obsluzyl. Nadal nie jadl miesa; probowal, z uprzejmosci, oraz by wykazac sobie, ze nie ulega nieracjonalnym uprzedzeniom, ale jego zoladek — z sobie tylko znanych powodow — zbuntowal sie. Po kilku takich probach, ktore sie omal nie skonczyly katastrofa, Szevek poniechal dalszych i pozostal — z calego serca — wegetarianinem. Kolacje bardzo mu smakowaly.

Od przybycia na Urras przybral na wadze trzy lub cztery kilo; opalony po gorskiej wyprawie, wypoczety po feriach, wygladal swietnie. Przyciagal spojrzenia, kiedy w wielkiej sali jadalnej o wysokim, belkowanym, tonacym w polmroku suficie i wykladanych boazeria, obwieszonych portretami scianach, wstal od zastawionego porcelana i srebrem, rozjarzonego plomykami swiec stolu. Pozdrowil kogos przy sasiednim stole i z wyrazem pogodnego roztargnienia na twarzy skierowal sie ku wyjsciu. W drzwiach dogonil go Chifoilisk, ktory go wypatrzyl z drugiego konca sali.

— Nie znalazlby pan dla mnie paru minut, Szevek?

— Owszem. W moim mieszkaniu?

Przyzwyczail sie juz do ciaglego uzywania zaimkow dzierzawczych i poslugiwal sie nimi bezwiednie.

Chifoilisk zdawal sie wahac.

— Co by pan powiedzial na biblioteke? Panu po drodze, a ja wzialbym sobie stamtad jakas ksiazke.

Ramie przy ramieniu w siapiacej deszczem ciemnosci ruszyli przez dziedziniec w strone Biblioteki Nauki Szlachetnej — Nauka Szlachetna byla to stara nazwa fizyki, ktora w pewnych znaczeniach zachowala sie nawet na Anarres. Chifoilisk otworzyl parasol, ale Szevek szedl w deszczu jak Ajonczycy w sloncu — z radoscia.

— Przemoknie pan — mruknal Chifoilisk. — Zdaje sie, ze mial pan cos z plucami, prawda? Powinien pan na siebie uwazac.

— Czuje sie swietnie — rzekl Szevek i usmiechnal sie, kroczac w swiezej, przyjemnej mzawce. — Ten rzadowy doktor, wie pan, przepisal mi pewna kuracje, inhalacje. To skutkuje; juz nie kaszle.

Poprosilem go, zeby opisal te zabiegi i przez radio podal sklad lekow Syndykatowi Inicjatywy w Abbenay. Zrobil to. Zrobil to chetnie. Metoda jest calkiem prosta; moze przyniesc znaczna ulge w kaszlu wywolywanym pylica. Czemu nie wczesniej, czemu?

Dlaczego my nie wspolpracujemy ze soba, Chifoilisk?

Thuwianczyk chrzaknal sarkastycznie. Weszli do czytelni.

W ciszy polmroku, pod delikatnymi podwojnymi lukami z marmuru staly szpalery starych ksiag; lampy na dlugich stolach mialy ksztalt zwyklych kul z alabastru. W czytelni nie bylo zywej duszy, w slad za nimi wbiegl jednak pospiesznie poslugacz, zeby rozpalic ogien na marmurowym kominku i upewnic sie, nim sie nie usunal, czy niczego nie potrzebuja. Chifoilisk stal przy kominku, wpatrzony w zajmujaca sie podpalke. Nad malymi oczami zjezyly mu sie brwi; jego surowa, smagla, inteligentna twarz wygladala starzej niz zwykle.

— Mam zamiar byc nieprzyjemny, Szevek — zaczal szorstkim glosem. — Nic w tym niezwyklego, jak przypuszczam — dorzucil z pokora, jakiej sie Szevek po nim nie spodziewal.

— O co chodzi?

— Chcialbym wiedziec, czy pan zdaje sobie sprawe, co tu wlasciwie porabia.

Minela chwila, nim Szevek odpowiedzial:

— Sadze, ze tak.

— Ma pan zatem swiadomosc, ze zostal kupiony?

— Kupiony?

— Powiedzmy dokooptowany, jesli pan woli. Prosze posluchac.

Chocby nie wiem jak inteligentny byl czlowiek, nie zdola dostrzec tego, na co nie umie patrzec. Jak moze pan zrozumiec swoja sytuacje w plutokratyczno-oligarchicznym panstwie o gospodarce kapitalistycznej? Jakze pan, przybysz z malej spolecznosci przymierajacych glodem idealistow tam w niebie, moze sie w niej rozeznac?

— Zapewniam cie, Chifoilisk, ze niewielu juz idealistow zostalo na Anarres. Osadnicy, ci owszem, byli idealistami, porzucajac ten swiat dla naszych pustyn. Ale to bylo siedem pokolen temu! Nasze spoleczenstwo jest praktyczne. Moze nazbyt praktyczne, zanadto skoncentrowane na samym tylko przetrwaniu. Co masz takiego idealistycznego w spolecznej wspolpracy, we wzajemnej pomocy, gdy to jedyne sposoby utrzymania sie przy zyciu?

— Nie mysle dyskutowac z panem nad wartosciami odonizmu.

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату