— Skad pan jest, jesli wolno spytac?
— Jestem z Anarres, z Ksiezyca — odparl gniewnie Szevek. — Musze sie dostac na ulice Dowcip, zaraz, niezwlocznie.
— To pan jest nim? Tym naukowcem? Co pan tu, u licha, robi?
— Uciekam przed policja! Doniesiesz im, ze tu jestem, czy mi pomozesz?
— Cholera — mruknal tamten. — Jasna cholera! Sluchaj pan… — Zawahal sie, zbieral sie, zeby powiedziec jedno, potem drugie, na koniec rzeki: — Niech pan stad idzie — po czym, tym samym tchem, z calkiem jednak odmiennym najwyrazniej postanowieniem, zakonczyl: — Dobra. Zamykam. Zaprowadze pana. Zaczekaj pan.
Cholerny swiat!
Zakrzatnal sie na tylach sklepu, zgasil swiatlo, po czym wyszedl z Szevekiem na ulice opuscil i zamknal metalowe zaluzje, zamknal na klodke drzwi i ze slowami:
— Chodz pan! — ruszyl ostrym krokiem.
Przebyli ze dwadziescia lub trzydziesci kwartalow, zapuszczajac sie coraz glebiej w labirynt kretych uliczek i zaulkow w sercu Starego Miasta. Mzawka padala miekko w rozswietlonej nieregularnie ciemnosci, przynoszac won zgnilizny, zapach mokrego kamienia i metalu. Skrecili w nie oswietlony zaulek bez tabliczki z nazwa, wcisniety miedzy wysokie stare kamienice, ktorych parter zajmowaly przewaznie sklepy. Przewodnik Szeveka zatrzymal sie i zastukal w okiennice jednego z nich: V. Maedda, Towary Delikatesowe. Po dobrej chwili drzwi otwarly sie. Lichwiarz poszeptal z osoba, ktora im otworzyla, wskazal na Szeveka, po czym obaj weszli do srodka. Otworzyla im jakas dziewczyna.
— Tuio jest na zapleczu, chodzcie — powiedziala, spogladajac badawczo na Szeveka w niklym swietle padajacym z sieni. — Wiec to pan? — zapytala stlumionym, natarczywym glosem. Usmiechnela sie dziwnie. — To naprawde pan?
Tuio Maedda okazal sie ciemnowlosym mezczyzna po czterdziestce o napietej, myslacej twarzy. Gdy weszli, zamknal ksiazke, w ktorej cos zapisywal, i podniosl sie szybko. Przywital sie z lichwiarzem po imieniu, nie odrywajac oczu od Szeveka.
— Przyszedl do mojego sklepu, Tuio, i pytal o droge tutaj. Powiada, ze jest tym… no wiesz, tym gosciem z Anarres.
— To naprawde pan? — zapytal wolno Maedda. — Szevek, co pan tu robi? — Wpatrywal sie w przybysza zaleknionymi, blyszczacymi oczami.
— Szukam pomocy.
— Kto pana do mnie przyslal?
— Pierwszy czlowiek, ktorego spytalem. Nie wiem, kim jestes.
Zapytalem go, do kogo moglbym sie zwrocic, powiedzial, zebym przyszedl do ciebie.
— Czy ktos jeszcze wie, ze pan tu jest?
— Oni jeszcze nie wiedza, ze ucieklem. Dowiedza sie jutro.
— Sprowadz Remeiviego — polecil Maedda dziewczynie. — Niech pan siada, panie Szevek. Prosze mi opowiedziec, o co chodzi.
5zevek usiadl na zydlu, nie rozpinajac jednak plaszcza. Trzasl sie ze zmeczenia.
— Ucieklem — powiedzial. — Z uniwersytetu, z wiezienia. Nie wiem, dokad pojsc. Moze tu wszystko jest wiezieniem. Przyszedlem tutaj, bo tamci mowili cos o warstwach nizszych, o klasie pracujacej, i pomyslalem sobie, ze to mi przypomina moj narod. Ludzi, ktorzy sobie wzajemnie pomagaja.
— Jakiej pomocy pan szuka?
Szevek sprobowal wziac sie w garsc. Rozejrzal sie po ciasnym, zagraconym kantorze i zatrzymal wzrok na Maeddzie.
— Mam cos, na czym im zalezy — powiedzial. — Idee. Teorie naukowa. Przybylem tu z Anarres, gdyz sadzilem, ze tutaj bede mogl nad nia pracowac i oglosic ja. Nie zdawalem sobie sprawy, ze u was idee sa wlasnoscia panstwa. Ja nie pracuje dla panstwa. Nie moge przyjmowac pieniedzy i rzeczy, ktore mi daja. Chce sie stamtad wyrwac. A nie moge wrocic do domu. Przyszedlem wiec tutaj.
Ty nie potrzebujesz mojej wiedzy i moze rowniez nie lubisz swego rzadu.
Maedda usmiechnal sie.
— Nie. Nie lubie. Ale i nasz rzad zbytnio za mna nie przepada.
Pod nie najbezpieczniejszy zglosil sie pan adres, tak dla pana, jak i dla nas… Ale prosze sie nie obawiac. Jakos to bedzie; zastanowimy sie, co zrobic.
Szevek wyjal kartke, ktora znalazl w kieszeni palta, i podal ja Maeddzie.
— To mnie sprowadzilo. Czy to od kogos, kogo znasz?
— ”Przylacz sie do nas, swych braci…” Nie wiem. Mozliwe.
— Czy jestescie odonianami?
— Czesciowo. Syndykalistami, liberalami. Wspolpracujemy z Thuwianczykami, z Socjalistycznym Zwiazkiem Robotniczym, choc jestesmy przeciwnikami centralizmu. Widzi pan, zjawia sie pan u nas w dosyc goracym momencie.
— Wojna?
Maedda skinal glowa.
— Na trzeci dzien od dzisiaj zapowiedziano demonstracje. Przeciwko poborowi, podatkom wojennym, wzrostowi cen zywnosci.
W Nio Esseii jest czterysta tysiecy bezrobotnych, a oni podnosza podatki i ceny. — Przez caly czas rozmowy nie spuszczal z Szeveka oczu; teraz, jakby badanie zostalo zakonczone, odwrocil wzrok — i odchylil sie na oparcie krzesla. — Miasto gotowe jest juz prawie na wszystko. To, czego nam trzeba, to strajk, strajk powszechny i masowe demonstracje. Jak kierowany przez Odo Strajk Dziewiatego Miesiaca — dodal z cierpkim, wymuszonym usmiechem. — Przydalaby sie nam teraz nowa Odo. Tylko ze oni nie maja juz Ksiezyca, aby nas przekupic. Zaprowadzimy sprawiedliwosc tu albo nigdzie… — Popatrzyl na Szeveka, po czym dodal lagodniejszym juz glosem: — Czy pan zdaje sobie sprawe, czym bylo dla nas wasze spoleczenstwo przez ostatnie sto piecdziesiat lat? Czy pan wie, w jakich slowach zycza tu sobie ludzie szczescia? „Obys sie po raz drugi urodzil na Anarres!” Wiedziec, ze ono istnieje — ze istnieje spoleczenstwo bez rzadu, policji, ekonomicznego wyzysku i ze nie beda juz nam mogli wmawiac, ze to tylko miraz, marzenie idealistow! Ciekaw jestem, czy pan zdaje sobie dobrze sprawe, dlaczego oni tak skrzetnie ukrywali pana w Ieu Eun, doktorze Szevek? Dlaczego nie pozwolili sie panu nigdy zjawic na publicznym zgromadzeniu? Dlaczego rzuca sie za panem w poscig jak psy za krolikiem, ledwie odkryja pana znikniecie? Nie dlatego, ze maja chrapke na te panska idee. Przede wszystkim dlatego, ze pan sam jest idea. Idea grozna. Wcielona idea anarchizmu. Chodzaca miedzy nami.
— Masz wiec swoja Odo — stwierdzila cichym, natretnym glosem dziewczyna; wrocila w trakcie monologu Maeddy. — Ostatecznie, Odo to tylko idea. A doktor Szevek — namacalny dowod.
Maedda milczal chwile.
— Dowod nie do przedstawienia — orzekl.
— Czemuz to?
— Jesli o tym, ze on tu jest, dowiedza sie ludzie, dowie sie i policja.
— Niech wiec przyjda i sprobuja go zabrac — powiedziala dziewczyna i usmiechnela sie.
— Demonstracja ma zostac przeprowadzona bez uciekania sie do przemocy — z gwaltowna porywczoscia w glosie przypomnial Maedda. — Zgodzil sie na to nawet SZR!
— Ale ja sie na to nie zgodzilam. Nie pozwole, zeby czarne plaszcze zmasakrowaly mi twarz albo rozwalily glowe. Jesli mnie zaatakuja, bede sie bronila.
— Przylacz sie do nich, skoro pochwalasz ich metody. Sprawiedliwosci nie osiaga sie sila!
— A wladzy nie osiaga sie biernoscia.
— My nie chcemy wladzy. My chcemy skonczyc z wladza! Co pan na to? — zwrocil sie Maedda do Szeveka. — „Srodki sa celem” — Odo glosila to przez cale swoje zycie. Pokoj osiaga sie tylko pokojowymi srodkami, sprawiedliwosci dochodzi sie tylko sprawiedliwymi czynami! Nie mozemy sie w przededniu akcji roznic w tym punkcie!
Szevek przeniosl wzrok z niego na dziewczyne, a potem na wlasciciela lombardu, ktory stal w drzwiach i w napieciu przysluchiwal sie rozmowie. Po czym odezwal sie zmeczonym, przyciszonym glosem:
— Jesli moge sie wam na cos przydac, wykorzystajcie mnie.
Moze moglbym oglosic oswiadczenie na ten temat w jednej z waszych gazet. Nie przybylem na Urras po to,