zeby sie ukrywac. Jesli wszyscy dowiedza sie, ze tu jestem, moze rzad nie osmieli sie zaaresztowac mnie publicznie? Nie wiem.

— Slusznie! — zawolal Maedda. — Oczywiscie. — W jego czarnych oczach plonelo podniecenie. — Gdziez, u licha, podziewa sie ten Remeivi? Siro, lec do jego siostry, powiedz jej, zeby go odszukala i przyslala tutaj. Niech pan napisze, po co pan tutaj przyjechal — zwrocil sie do Szeveka — niech pan napisze o Anarres, niech pan napisze, dlaczego nie zaprzeda sie pan rzadowi, niech pan napisze, co pan chce — my to wydrukujemy. Siro! Zawolaj tez Meisthe.

Ukryjemy pana, ale, na Boga, dopilnujemy, zeby wszyscy w A-Io dowiedzieli sie, ze pan jest tutaj, ze pan jest z nami! — Slowa potokiem wyplywaly mu z ust, wymachiwal rekami, chodzac nerwowo w te i z powrotem po izbie. — A potem, po demonstracji, po strajku, zobaczymy. Moze wszystko sie do tego czasu zmieni! Moze nie bedzie sie pan juz musial ukrywac!

— Moze otworza sie drzwi wszystkich wiezien — dopowiedzial Szevek. — Dobrze, dajcie mi kawalek papieru, bede pisal.

Podeszla do niego Siro. Zatrzymala sie z usmiechem, jak gdyby mu sie klaniala, z lekka sploszona, uroczysta, i pocalowala go w policzek; po czym wyszla. Dotkniecie jej warg bylo chlodne, dlugo je czul na policzku.

Jeden dzien przesiedzial na strychu jakiejs kamieniczki przy zaulku Dowcip, dwie noce i dzien spedzil w piwnicy pod sklepem z uzywanymi meblami — w dziwnym, mrocznym pomieszczeniu zagraconym ramami luster i polamanymi lozkami. Pisal. Po kilku godzinach przyniesiono mu to, co napisal, juz wydrukowane: najpierw w gazecie Wspolczesnosc, potem — kiedy Wspolczesnosc zamknieto, a jej redaktorow aresztowano — na ulotkach odbijanych na podziemnej prasie, razem z planami i wezwaniami do demonstracji i strajku powszechnego. Nie czytal tego, co napisal. Jednym uchem sluchal Maeddy i jego towarzyszy, opisujacych entuzjazm, z jakim przyjeto jego slowa, rosnace poparcie dla planow strajku, przewidujacych wrazenie, jakie jego obecnosc na manifestacji uczyni w swiecie. Gdy zostawal sam, wyjmowal czasem z kieszeni koszuli swoj maly notes i wpatrywal sie w zaszyfrowane zapiski i rownania ogolnej teorii czasu. Wpatrywal sie w nie i nie potrafil ich odczytac. Nie rozumial ich. Odkladal notes, siedzial i sciskal rekami glowe.

Anarres nie miala flagi, ktora by mozna powiewac; wsrod plakatow oglaszajacych strajk powszechny, posrod niebieskich i bialych szturmowek syndykalistow i Socjalistycznego Zwiazku Robotniczego, pojawilo sie takze niemalo domowego wyrobu transparentow z zielonym Kolem Zycia — starym, dwiescie lat liczacym symbolem Ruchu Odonian. Wszystkie te flagi i transparenty jasnialy bunczucznie „w sloncu.

Po okresie ukrywania sie w pomieszczeniach z zamknietymi drzwiami dobrze bylo znalezc sie znowu na dworze. Maszerowac, kolysac ramionami, oddychac czystym powietrzem wiosennego poranka. Obecnosc wsrod tylu ludzi, tak ogromnego tlumu, kroczacych razem tysiacznych rzesz — wypelniajacych nie tylko szeroka arterie, ktora maszerowali, ale i wszystkie boczne ulice — napawala go lekiem, ale i radoscia. Gdy zas zagrzmial spiew — zarowno lek, jak i radosc zmienily sie w slepe uniesienie; w oczach stanely mu lzy. To zlanie sie tysiecy glosow w jedna piesn, bijaca z gardzieli ulic, rozlewajaca sie w otwartej przestrzeni, rozbrzmiewajaca w oddali zatartym echem, wzruszalo go do glebi. Odleglosc, jaka musial pokonac dzwiek, rozlamywal spiew na ten dochodzacy od czola pochodu — daleko w przodzie — i na ten wznoszony przez nieprzebrane, kroczace z tylu tlumy, tak ze piesn zdawala sie wciaz opozniac i nawiazywac do siebie, niczym polifoniczny kanon, i wszystkie jej zwrotki spiewane byly jednoczesnie, choc kazdy ze spiewajacych odspiewywal ja po kolei, od poczatku do konca.

Szevek nie znal miejscowych piesni, wiec tylko sluchal i pozwalal sie unosic melodii — az raptem od czola pochodu po wielkiej, poruszajacej sie wolno rzece tlumu poplynely fala za fala slowa piesni znanej mu. Wyprostowal wtedy glowe i razem ze wszystkimi — w ojczystym jezyku, tak jak sie go nauczyl — zaspiewal hymn Powstania. Spiewali go na tych ulicach, na tej samej ulicycyklem: dwiescie lat temu ci sami ludzie, jego narod.

Swiatlo ze wschodu, wyrwij ze snu Tych, ktorzy w nim pognusnieli! Niech wreszcie runie ciemnosci mur I obietnica sie spelni.

Ludzie maszerujacy obok Szeveka umilkli, aby go slyszec, a on spiewal glosno, z usmiechem na ustach, kroczac razem z nimi przed siebie.

Na placu Kapitolinskim zgromadzilo sie moze sto, a moze dwa razy tyle tysiecy ludzi. Jednostek, podobnie jak czasteczek fizyki atomowej, nie sposob zliczyc, ustalic ich polozenia ani przewidziec zachowania. A jednak jako masa olbrzymia ta rzesza zachowywala sie dokladnie tak, jak to zakladali organizatorzy strajku: zebrala sie, maszerowala w porzadku, spiewala, wypelnila plac Kapitolinski oraz przylegle don ulice i w blasku poludnia stala nieprzebranym mrowiem, wzburzona, a jednak cierpliwa, sluchajac mowcow, ktorych pojedyncze glosy, nierownomiernie wzmocnione, odbijaly sie klaszczacym echem od rozslonecznionych fasad Senatu i Dyrektoriatu, dzwieczac nad nie milknacym, miekkim, rozleglym szmerem tlumu.

Na tym placu zebralo sie wiecej ludzi, niz ich mieszka w calym Abbenay — stwierdzil Szevek, usilujac jedynie objac miara to, co widzial. Stal z Maedda i jego towarzyszami na stopniach Dyrektoriatu, pod kolumnami, przed wysokimi drzwiami z brazu, patrzyl na rozedrgane, pelne powagi lany twarzy i razem ze wszystkimi sluchal mowcow; sluchal ich jednak i rozumial nie tak, jak postrzega i rozumie racjonalny umysl, ale raczej tak, jak czlowiek przyglada sie i przysluchuje wlasnym myslom, lub tak jak sie postrzega i rozumie wlasna jazn. Kiedy sam zaczal przemawiac, mowienie niewiele sie roznilo od sluchania. Nie powodowala nim jego wlasna wola, utracil poczucie samego siebie. Rozpraszalo go tylko nieco — sprawiajac, ze chwilami wahal sie i mowil bardzo powoli — zwielokrotnione echo jego glosu z dalekich glosnikow, odbite od kamiennych frontonow masywnych gmachow. Ale nie potrzebowal dobierac slow. Wyrazal mysli zgromadzonych rzesz, ich byt w ich jezyku, choc nie stwierdzal niczego ponad to, co wyrazil juz dawno temu, a co wyplywalo z jego samotnosci, z samego jadra jego istoty.

— Tym, co nas jednoczy, jest cierpienie. Nie milosc. Milosc nie slucha rozumu, przymuszana zmienia sie w nienawisc. Wiez, ktora nas laczy, nie pochodzi z wyboru. Jestesmy bracmi. Jestesmy bracmi w tym, co dzielimy — w bolu, ktory kazdy cierpi w samotnosci, w glodzie, w biedzie, w nadziei doswiadczamy naszego braterstwa. Znamy to wszystko, bo bylismy zmuszeni sie tego nauczyc.

Wiemy, ze nie pomoze nam nikt, jesli nie pomozemy sobie sami, nie wyciagnie sie do nas zadna pomocna dlon, jesli my sami jej nie wyciagniemy. Ta zas dlon, ktora wy wyciagacie, jest pusta, podobnie jak moja. Nie macie nic. Nie posiadacie nic. Nie posiadacie niczego na wlasnosc. Jestescie wolni. Macie jedynie samych siebie oraz to, co dajecie innym.

Jestem tu, bo dostrzegacie we mnie obietnice, obietnice, ktora zlozylismy dwiescie lat temu w tym miescie — obietnice spelniona.

Mysmy jej dotrzymali na Anarres. Nie mamy nic procz naszej wolnosci. Nie mamy wam nic do ofiarowania — procz waszej wolnosci. Nie mamy praw — poza zasada swiadczenia sobie wzajem pomocy. Nie mamy rzadu — procz zasady wolnych stowarzyszen. Nie ma u nas panstw, narodow, prezydentow, premierow, naczelnikow, generalow, kierownikow, bankierow, ziemian, plac, dobroczynnosci, policji, zolnierzy i wojen. Tego, co mamy, tez nie jest za wiele.

Dzielimy sie, nie jestesmy posiadaczami. Nie powodzi nam sie zbyt dobrze. Zaden z nas nie jest bogaty. Zaden nie jest potezny.

Jesli to Anarres jest celem waszych pragnien, przyszloscia, ku ktorej zmierzacie, mowie wam: przyjsc do niej musicie z pustymi rekami. Przyjsc do niej musicie samotni i nadzy, tak jak dziecko przychodzi na swiat, tak jak ono wkroczyc we wlasne jutro bez zadnej przeszlosci, zadnej wlasnosci, zdani calkowicie na innych.

Nie mozecie brac tego, czegoscie nie dali, ale dac musicie siebie.

Rewolucji nie mozna kupic. Rewolucji nie mozna wywolac. Rewolucja mozna sie tylko stac. Jest w waszych duszach — albo nie ma jej wcale.

Ostatnie slowa jego wystapienia zagluszyl terkotliwy loskot nadlatujacych helikopterow policyjnych.

Cofnal sie od mikrofonow i — mruzac oslepione sloncem oczy — spojrzal w niebo. Poniewaz to samo uczynilo jednoczesnie wielu z tlumu, ruch ich glow i dloni upodobnil zgromadzenie do przeczesanego powiewem wiatru, skapanego w sloncu lanu zboza.

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату