— Czy w cieciach bylo cos nadzwyczajnego? — zapytalem.
— Ten facet ma przygotowanie — powiedzial Spielman. — Wszystkie byly wykonane bardzo dobra technika chirurgiczna. Ale tego moze wyuczyc kazda uczelnia medyczna na swiecie. — Glosno odetchnal, a na twarzy zaigral mu przepraszajacy usmieszek. — Niektore juz sie zagoily.
— Jakie ramy czasowe to nam daje? — zapytala Deborah.
Spielman wzruszyl ramionami.
— Cztery do szesciu tygodni od poczatku do konca — powiedzial. — Chirurgiczne pocwiartowanie tego czlowieka zajelo naszemu facetowi co najmniej miesiac, kawalek po kawalku. Nie potrafie sobie wyobrazic wiekszej potwornosci.
— Robil to przed lustrem — wyjasnilem, zawsze sklonny do pomocy. — Ofiara musiala wiec patrzec.
Spielman byl przerazony.
— Moj Boze — powiedzial. Potem siedzial bez ruchu przez jakas minute, w koncu sie odezwal: — O, moj Boze. — Potem pokrecil glowa i znowu popatrzyl na roleksa. — Sluchajcie, chcialbym wam pomoc, ale to jest… — Rozpostarl rece i ponownie oparl je na stole. — Nie sadze, zebym byl w stanie powiedziec wam cos, co sie wam przyda. Pozwolcie, ze zaoszczedze wam czasu. Ten pan, hm… Chesney?
— Chutsky — poprawila Deborah.
— Tak, wlasnie. Zadzwonil z sugestia, ze mozna ustalic tozsamosc za pomoca wynikow skanowania zrenicy z, hm, pewnej bazy danych w Wirginii. — Uniosl brew i zmarszczyl usta. — Mniejsza o to. Wczoraj dostalem faks z danymi personalnymi ofiary. Przyniose go wam. — Wstal i zniknal w korytarzu. Chwile pozniej wrocil z kartka. — Oto jest. Manuel Borges. Mieszkaniec Salwadoru pracujacy w branzy importowej. — Polozyl papier przed Deborah. — Wiem, ze to niewiele, ale wierzcie mi, ze to wszystko. Stan, w jakim sie znajduje… — Wzruszyl ramionami. — Nie sadze, zeby mozna bylo z niego cokolwiek wydobyc.
Maly glosnik interkomu w suficie wymamrotal cos, co brzmialo jak fragment przedstawienia w telewizji. Spielman pochylil glowe, nachmurzyl sie i powiedzial:
— Musze isc. Mam nadzieje, ze go zlapiecie. — Ruszyl do drzwi tak szybko, ze az papier faksowy, ktory zostal na stole, podfrunal do gory.
Popatrzylem na Deborah. Nie wygladala na szczegolnie pokrzepiona na duchu, ze udalo sie nam odkryc nazwisko ofiary.
— No coz — powiedzialem. — Wiem, ze to niewiele.
Pokrecila glowa.
— Niewiele byloby w sam raz. To jest nic. — Popatrzyla na faks, przeczytala go raz. — Salwador. Ma to zwiazek z czyms, co nazywa sie Wieniec.
— To byli nasi — powiedzialem. Spojrzala na mnie. — Strona popierana przez Stany Zjednoczone. Sprawdzalem w Internecie.
— Wspaniale. Odkrylismy wiec cos, co juz wiedzielismy.
Ruszyla ku drzwiom, nie tak szybko jak doktor Spielman, ale w wystarczajacym tempie, zebym musial za nia gnac. Dopedzilem ja dopiero przy drzwiach na parking.
Deborah prowadzila szybko, w milczeniu, szczeki miala zacisniete, przez cala droge do domku przy ulicy 4 NW, gdzie to wszystko sie zaczelo. Zoltej tasmy, oczywiscie, juz nie bylo, ale Deborah zaparkowala byle jak, po gliniarsku i wysiadla z wozu. Poszedlem za nia po krotkim podjezdzie do domu sasiadujacego z tym, w ktorym znalezlismy ludzki odboj drzwiowy.
Deborah nacisnela dzwonek, nadal nic nie mowiac, i chwile potem drzwi sie otworzyly. Mezczyzna w srednim wieku, z okularami w zlotych oprawach i jasnobrazowej koszulce spojrzal na nas z zaciekawieniem.
— Chcielibysmy porozmawiac z Ariel Medina — wyjasnila Deborah, podnoszac odznake.
— Matka teraz odpoczywa — odparl tamten.
— To pilne — nalegala Deborah.
Mezczyzna popatrzyl na nia, potem na mnie.
— Chwileczke. — Zamknal drzwi. Deborah patrzyla prosto na nie, a ja na jej szczeki zaciskajace sie przez kilka minut, zanim mezczyzna znow otworzyl drzwi i przytrzymal je dla nas. — Prosze wejsc.
Poszlismy za nim do malego, ciemnego pokoju, zagraconego tuzinami niskich stolikow obstawionych przedmiotami kultu i fotografiami w ramkach. Ariel, starsza pani, ktora odkryla tamta Rzecz w sasiednim domku i wyplakiwala sie na ramieniu Deb, siedziala na wielkiej, ogromnej kanapie, udekorowanej papierowymi serwetkami o koronkowych wzrokach. Kiedy zobaczyla Deborah, powiedziala:
— Ach. — Podniosla sie i usciskala ja. Deborah, ktora przeciez powinna spodziewac sie, ze starsza kubanska dama ja obejmie, stala chwilke sztywno, zanim wreszcie odwzajemnila uscisk, poklepujac kilka razy kobiete po plecach. Cofnela sie, kiedy tylko poczucie przyzwoitosci jej na to pozwolilo. Ariel usiadla na kanapie i poklepala poduszke obok siebie. Deborah usiadla.
Starsza pani natychmiast wyrzucila z siebie bardzo gwaltowny strumien slow po hiszpansku. Troche mowie w tym jezyku, a czesto potrafie zrozumiec nawet Kubanczykow, ale z przemowy Ariel chwytalem tylko jedno slowo na dziesiec. Deborah spojrzala na mnie bezradnie; z jakichs donkiszotowskich powodow w szkole wybrala sobie francuski i jesli o nia chodzilo, to kobieta rownie dobrze mogla mowic po etrusku.
—
— Ach? — Ariel popatrzyla na Deborah z nieco mniejszym entuzjazmem i pokrecila glowa. — Lazaro!
Jej syn wysunal sie do przodu i kiedy po krociutkiej przerwie podjela monolog, zaczal tlumaczyc.
— Przybylam tutaj z Santiago de Cuba w 1962 roku — powiedzial Lazaro w imieniu matki. — Pod Batista widywalam czasem straszne rzeczy. Ludzie znikali. Potem nastal Castro i przez chwile mialam nadzieje. — Pokrecila glowa i rozpostarla rece. — Wierzcie albo nie, ale tak wtedy myslelismy. Bedzie inaczej. Ale wkrotce okazalo sie, ze jest tak samo. Albo gorzej. Przybylam wiec tutaj. Tu do ludzi nie strzela sie na ulicach i nie torturuje sie ich. Tak myslalam. A teraz to. — Machnela reka w strone sasiedniego domu.
— Musze zadac pani kilka pytan — powiedziala Deborah, a Lazaro przetlumaczyl.
Ariel po prostu kiwnela glowa, nie przerywajac swoich ciekawych wywodow.
— Nawet u Castro nie dzieja sie takie rzeczy — powiedziala. — Tak, zabijaja ludzi. Albo wsadzaja na Wyspe Sosnowa. Ale nigdy czegos takiego. Nie na Kubie. Tylko w Ameryce — dodala.
— Czy kiedykolwiek widziala pani sasiada? — przerwala jej Deborah. — Czlowieka, ktory to zrobil? — Ariel przez chwile przygladala sie uwaznie Deborah. — Musze to wiedziec — powiedziala Deb. — Bedzie kolejny, jesli go nie znajdziemy.
— Dlaczego to wlasnie pani mnie pyta? — zdziwila sie Ariel za posrednictwem syna. — To nie jest zawod dla kobiety. Piekna kobieta, taka jak pani, powinna miec meza. Rodzine.
—
Deborah spiorunowala mnie wzrokiem, Ariel tylko westchnela:
— Ach. — Nastepnie mlasnela jezykiem i pokiwala glowa. — Coz, nie wiem, co moge wam powiedziec. Owszem, widzialam tego czlowieka, moze ze dwa razy. — Wzruszyla ramieniem, a Deborah niecierpliwie sie nachylila. — Zawsze w nocy, nigdy z bliska. Byl maly, bardzo niski. I chudy. W wielkich okularach. Nic wiecej nie wiem. Nigdy nie wychodzil, zachowywal sie bardzo spokojnie. Czasem slyszelismy stamtad muzyke. — Usmiechnela sie lekko i dodala:
— Tito Puente. — A Lazaro niepotrzebnie powtorzyl:
— Tito Puente.
— Ach — powiedzialem, a oni popatrzyli na mnie. — To mialo zagluszac halas — dodalem, nieco skrepowany calym tym zainteresowaniem.
— Czy mial samochod? — zapytala Deborah, a Ariel sie nachmurzyla.
— Furgonetke. Jezdzil stara, biala furgonetka bez okien. Byla bardzo czysta, ale miala wiele plam od rdzy i wgniecen. Widzialam ja kilka razy, ale zazwyczaj zostawial samochod w garazu.
— Nie sadze, zeby widziala pani tablice rejestracyjne? — zapytalem, a ona popatrzyla na mnie.
— Alez pamietam — odparla i uniosla reke, dlonia do przodu. — Nie zauwazylam calego numeru, to sie zdarza tylko na starych filmach. Ale wiem, ze to byla rejestracja florydzka. Zolta tablica z rysunkiem przedstawiajacym dziecko — powiedziala, przerwala i popatrzyla na mnie gniewnie, bo zaczalem chichotac. Nie bylo to wlasciwe zachowanie i nie robie tego czesto, ale rzeczywiscie chichotalem i nie potrafilem powstrzymac