i docieraly az do zebow. Przewrocilismy Doncevicia na brzuch i szybko przeszukalismy dom raz jeszcze. Nie znalezlismy nikogo ani niczego, wszystko bylo jak nalezy i slaby szept ucichl, zagluszony donosnymi zadaniami Mrocznego Kierowcy, zebysmy wrocili do przerwanego Tanca z Donceviciem.
Poszlismy wiec do lazienki i wzielismy sie do pracy. Troche sie spieszylismy, bo bylismy w nieznanym miejscu, w zasadzie bez zadnego przygotowania, a takze dlatego, ze Doncevic powiedzial cos dziwnego, zanim na dobre odebralismy mu dar mowy. „Usmiechnij sie” — rzucil, co nas rozzloscilo i wkrotce nie byl juz w stanie jasno sie wyslawiac. Bylismy jednak skrupulatni, o tak, i kiedy skonczylismy, czulismy spora satysfakcje z dobrze wykonanej roboty. Poszlo jak z platka i zrobilismy wielki krok na drodze do przywrocenia wlasciwego porzadku rzeczy.
Szlo nam gladko az do samego konca, kiedy zostalo juz tylko kilka workow ze smieciami i jedna kropelka krwi Doncevicia na szkielku, ktore mialo trafic do mojej palisandrowej skrzynki.
A ja, jak zawsze, po wszystkim poczulem sie duzo lepiej.
15
Dopiero nastepnego ranka wszystko zaczelo sie sypac.
Do pracy poszedlem niewyspany, ale zadowolony z wypelnienia radosnego obowiazku. Wlasnie usiadlem z kubkiem kawy, zeby rzucic sie na sterte papierow, kiedy Vince Masuoka wsadzil glowe przez drzwi.
— Dexter — powiedzial.
— Jedyny i niepowtarzalny — rzucilem z nalezyta skromnoscia.
— Slyszales? — spytal z irytujacym usmieszkiem mowiacym „zaloze sie, ze nie”.
— Tyle rzeczy slysze, Vince — stwierdzilem. — O ktora ci chodzi?
— Raport z sekcji — odparl. A poniewaz wyraznie zalezalo mu na tym, by denerwowac mnie tak bardzo i tak dlugo, jak sie da, nie zdradzil nic wiecej, tylko patrzyl na mnie wyczekujaco.
— No dobrze, Vince — powiedzialem w koncu. — Co to za raport z sekcji, o ktorym nie slyszalem, a ktory calkowicie zmieni moj sposob patrzenia na swiat?
Zmarszczyl brwi.
— Ze co? — spytal.
— Mowie, ze nie, nie slyszalem. Prosze, oswiec mnie.
Pokrecil glowa.
— Nie, chyba nie to mowiles — stwierdzil. — Niewazne. Pamietasz te dziwne, upozowane trupy, wypchane owocami i takimi tam?
— W South Beach i Fairchild Gardens? — upewnilem sie.
— No — potwierdzil. — A wiec przywoza je do prosektorium na sekcje, a lekarz sadowy mowi: „O, super, znalazly sie”.
Nie wiem, czy zauwazyliscie, ale dwoje ludzi moze z powodzeniem prowadzic rozmowe, nawet gdy nie maja bladego pojecia, o czym wlasciwie mowia. I najwyrazniej wdalem sie w taka wlasnie enigmatyczna pogawedke, bo na razie nie wynioslem z niej nic oprocz poczucia glebokiego rozdraznienia.
— Vince — powiedzialem — prosze, wyjasnij mi w prostych, zolnierskich slowach, o co chodzi, zanim bede musial polamac ci krzeslo na glowie.
— Chodzi o to — zaczal i wreszcie uslyszalem cos, co bylo zgodne z prawda i zrozumiale — ze jak lekarz sadowy zobaczyl te cztery trupy, to powiedzial, ktos je wczesniej wykradl, a teraz sie znalazly.
Swiat jakby lekko przechylil sie na bok i wszystko przeslonila gesta szara mgla, ktora utrudniala oddychanie.
— Ktos ukradl trupy z prosektorium? — wykrztusilem.
— No.
— To znaczy, juz nie zyli, gdy ktos ich zabral, a potem zrobil z nimi te dziwne rzeczy?
Skinal glowa.
— O takim wariactwie jeszcze nie slyszalem — przyznal. — To znaczy, zeby wykradac trupy z prosektorium? I tak sie nimi bawic?
— Ale ten, kto to zrobil, nie zabil ich — stwierdzilem.
— Nie, zgineli w wypadkach i lezeli sobie spokojnie na stolach sekcyjnych.
Wypadek to takie okropne slowo. Zawiera w sobie wszystko, z czym walcze cale zycie; oznacza cos nieprzewidywalnego, nieestetycznego, nieplanowanego, a tym samym niebezpiecznego. Jest to zarazem cos, co pewnego dnia mnie zgubi, bo chocbym nie wiadomo jak sie staral, zawsze moze zdarzyc sie jakis wypadek, a w tym swiecie rzadzonym przez slepy traf zwykle sie zdarza.
No i wlasnie sie zdarzyl. Ostatniej nocy wypchalem kilka workow na smieci kims, kto w gruncie rzeczy byl niewinny.
— Czyli to nie bylo morderstwo — powiedzialem.
Wzruszyl ramionami.
— Ale mimo wszystko powazne przestepstwo — stwierdzil. — Kradziez i bezczeszczenie zwlok, cos w tym stylu. Stwarzanie zagrozenia dla zdrowia publicznego? To na pewno jest nielegalne.
— Jak przechodzenie przez jezdnie w miejscu niedozwolonym — zauwazylem.
— Nie w Nowym Jorku. Tam wszyscy tak robia.
Niby fajnie dowiedziec sie czegos o przepisach dotyczacych nieprawidlowego przechodzenia przez jezdnie w Nowym Jorku, ale ja nijak sie z tego nie ucieszylem. Im dluzej o tym myslalem — a tego dnia nie myslalem wlasciwie o niczym innym — tym silniejsze mialem wrazenie, ze peka mur chroniacy mnie przed prawdziwymi ludzkimi uczuciami.
Czulem dziwny ucisk tuz pod gardlem, a do tego niejasny, nieukierunkowany lek, ktorego nie moglem sie pozbyc, i mimo woli zaczalem sie zastanawiac, czy tak to jest, gdy czlowieka ogarnia poczucie winy. To znaczy, gdybym mial sumienie, czy w tym momencie by mnie gryzlo? Bardzo to bylo niepokojace i wcale a wcale mi sie nie podobalo.
I bylo takie bezcelowe — przeciez Doncevic dzgnal Debore nozem i jesli przezyla, to nie dzieki niemu. Moze nie poszedl na calosc, ale z pewnoscia nabroil.
Dlaczego wiec mialbym cokolwiek „czuc”? Rozumiem, ze istota ludzka moze powiedziec: „Zrobilem cos i teraz jest mi przykro z tego powodu”. Ale jak cos podobnego moglby powiedziec zimny i pusty Dexter? Nawet gdybym cos odczuwal, jest wysoce prawdopodobne, ze w zgodnej opinii ogolu byloby to raczej cos niepozadanego. Nasze spoleczenstwo nie pochwala emocji typu „Potrzeba Zabijania” czy „Frajda z Krojenia”, a badzmy realistami, po mnie wlasnie tego nalezaloby sie spodziewac.
Nie, nie mialem czego zalowac — to bylo tylko jedno drobne, przypadkowe, impulsywne, skromniutkie pocwiartowanie. A ilekroc odwolywalem sie do kierujacego sie zimna, zelazna logika wspanialego intelektu Dextera, konkluzja byla taka sama — po Donceviciu nikt nie bedzie plakal, a poza tym facet probowal zabic Debore. Mialbym trzymac kciuki za to, zeby umarla, bym mogl poczuc sie lepiej?
Nie dawalo mi to jednak spokoju i chodzilem struty przez caly poranek az do przerwy na lunch, kiedy zajrzalem do szpitala.
— Czesc, stary — powiedzial Chutsky zmeczonym glosem, kiedy wszedlem. — Niewiele sie zmienilo. Pare razy otworzyla oczy. Chyba wracaja jej sily.
Usiadlem na krzesle po drugiej stronie lozka, naprzeciwko Chutsky’ego. Po Deborze nie bylo widac, by wracaly jej sily. Wygladala mniej wiecej tak, jak poprzednio — blada, ledwo oddychajaca, blizsza smierci niz zycia. Widzialem juz ten wyraz twarzy, i to nieraz, ale dla Debory nie byl odpowiedni. Nadawal sie dla kogo innego, dla tych wszystkich ludzi, ktorych pieczolowicie przygotowalem na jego przybranie, ktorych spychalem w glab bezdennej, ciemnej otchlani w nagrode za zlo, ktore uczynili.
Ostatniej nocy widzialem te sama mine na twarzy Doncevicia — i choc akurat jego nie wybralem tak starannie jak innych, zdalem sobie sprawe, ze pasowala mu idealnie. To przez niego moja siostra rowniez byla w tym stanie, a to mi wystarczalo. Nie zdarzylo sie nic, co moglo zmacic spokoj nieistniejacej duszy Dextera. Zrobilem, co do mnie nalezalo, wyeliminowalem z goraczkowej krzataniny zycia zlego czlowieka i pospiesznie umiescilem w workach na smieci, gdzie jego miejsce. Moze bylo to niezaplanowane i niechlujne, ale za to z cala