— Musze jednak pana ostrzec — rzekl z rownie sztuczna, zafrasowana, wazna mina. — Stracila bardzo duzo krwi, co niekiedy moze prowadzic do trwalego uposledzenia czynnosci mozgu.
— Ale jest za wczesnie, zeby wyrokowac? — spytalem.
— Tak — potwierdzil i energicznie pokiwal glowa. — Otoz to.
— Dziekuje, panie doktorze. — Ominalem go i podszedlem do Chutsky’ego, ktory usunal sie w kat, zeby lekarze mieli pelny dostep do Deb.
— Wyjdzie z tego — zwrocil sie do mnie. — Nie przejmuj sie tym, co mowia, nic jej nie bedzie. Pamietaj, sprowadzilem tu doktora Teidela. — Znizyl glos prawie do szeptu. — Nie chcialbym obrazic tych tutaj, ale do Teidela sie nie umywaja. Poskladal mnie do kupy, a bylo ze mna duzo gorzej niz z nia — podkreslil, wskazujac ruchem glowy Debore. — I wyszedlem z tego bez uszkodzen mozgu.
Wziawszy pod uwage na jego niepoprawny optymizm, nie bylo to takie pewne, ale uznalem, ze nie warto sie o to spierac.
— No dobrze — powiedzialem. — Skoro tak, odezwe sie do ciebie pozniej. Mam kryzys w domu.
— Oj — zmartwil sie. — Nikomu nic sie nie stalo?
— Wszyscy cali i zdrowi — uspokoilem go. — Bardziej obawiam sie o zuchow.
I choc mial to byc tylko plochy zart na pozegnanie, czy to nie zabawne, jak czesto te zarty okazuja sie trafne?
18
Zastep zuchow, ktory Rita znalazla Cody’emu, mial zbiorki w szkole podstawowej Golden Lakes, kilka kilometrow od naszego domu. Przyjechalismy troche za wczesnie i chwile przesiedzielismy w samochodzie. Cody patrzyl bez wyrazu na wbiegajaca do szkoly garstke chlopcow mniej wiecej w jego wieku, ubranych w niebieskie mundurki. Pozwolilem mu ich obserwowac w przekonaniu, ze chwila przygotowania dobrze zrobi nam obu.
Podjechalo kilka samochodow. Do budynku pobiegli kolejni chlopcy w mundurkach; widac pilno im bylo dostac sie do srodka. Ten obrazek z pewnoscia uradowalby serce kazdego, kto jest w nie wyposazony — jakis rozanielony rodzic wysiadl nawet z furgonetki i filmowal kamera wideo strumien biegnacych chlopcow. Ale Cody i ja tylko siedzielismy i patrzylismy.
— Wszyscy sa tacy sami — cicho stwierdzil Cody.
— Tylko z zewnatrz — odparlem. — Ty tez mozesz sie tego nauczyc.
Spojrzal na mnie pustym wzrokiem.
— To tak jak z noszeniem mundurka — uswiadomilem mu. — Kiedy wygladasz jak wszyscy, ludzie mysla, ze jestes taki jak wszyscy. Dasz rade.
— Po co? — mruknal.
— Cody — powiedzialem — rozmawialismy juz o tym, jak wazne jest, zeby wygladac normalnie. — Skinal glowa. — To pomoze ci nauczyc sie zachowywac jak inne dzieci. To element twojego szkolenia.
— A reszta? — spytal z zapalem, jakiego nigdy dotad nie okazywal, i wiedzialem, ze marzy mu sie prosta klarownosc noza.
— Jesli przejdziesz ten etap, beda nastepne — wyjasnilem.
— Zwierze?
Spojrzalem na niego, zobaczylem zimne blyski w jego malych niebieskich oczach i wiedzialem, ze nie ma juz dla niego powrotu z drogi, na ktora wstapil; jedyna nadzieja w dlugim i trudnym procesie ksztaltowania, jakiemu sam bylem poddany.
— W porzadku — odezwalem sie wreszcie. — Moze sprobujemy ze zwierzakiem.
Patrzyl na mnie jeszcze dluga chwile, po czym skinal glowa, wysiedlismy i ruszylismy za reszta czeredy do stolowki.
Wewnatrz inni chlopcy — i jedna dziewczynka — przez kilka minut biegali i robili duzo halasu. Cody i ja siedzielismy grzecznie na plastikowych krzeselkach, przy stoliku ledwie na tyle wysokim, by probujac go ominac, poobijac sobie kolana. Obserwowalismy bez wyrazu halasliwe zabawy innych i nie robilismy nic, by sie do nich przylaczyc, a to juz byl jakis punkt wyjscia, cos, nad czym moglismy popracowac. Cody byl zdecydowanie za maly, by zdobyc sobie opinie ponurego odludka — pora na pierwsza przymiarke jego przebrania.
— Cody — powiedzialem i spojrzal na mnie, wciaz bez wyrazu. — Popatrz na inne dzieci.
Zamrugal i odwrocil glowe, by obejrzec reszte pomieszczenia. Przez chwile patrzyl bez slowa komentarza, po czym odwrocil sie do mnie.
— Juz — szepnal.
— Sek w tym, ze wszyscy biegaja i sie bawia, a ty nie — wyjasnilem.
— Ja nie — przytaknal.
— Tak bedziesz sie rzucal w oczy. Musisz udawac, ze sie dobrze bawisz.
— Ale nie wiem jak — wyglosil istna tyrade.
— Musisz sie nauczyc — powiedzialem. — Musisz wygladac jak inni, bo inaczej…
— No, no, co z toba, moj maly?! — huknelo nad nami. Oblesnie wesoly grubas podszedl do nas i oparlszy dlonie na nagich kolanach, zblizyl twarz do twarzy Cody’ego. Mundur druzynowego pekal na nim w szwach, a widok jego wlochatych nog i wielkiego brzuszyska wydawal sie bardzo niestosowny. — Chyba sie nie wstydzisz, co? — spytal z okropnym, szerokim usmiechem.
Cody dlugo patrzyl na niego nieruchomym wzrokiem, az w koncu usmiech mezczyzny zaczal troche przygasac.
— Nie — odezwal sie wreszcie Cody.
— To dobrze — stwierdzil mezczyzna, wyprostowal sie i cofnal o krok.
— Tak naprawde nie jest niesmialy — powiedzialem. — Troche zmeczony, to wszystko.
Mezczyzna skierowal swoj usmiech na mnie, chwile mi sie przygladal, az wreszcie wysunal reke do przodu.
— Roger Deutsch — przedstawil sie. — Jestem druzynowym. Zawsze staram sie troche wszystkich poznac, zanim zaczniemy.
— Dexter Morgan. — Uscisnalem jego dlon. — A to Cody.
Deutsch podal reke Cody’emu.
— Czesc, Cody, milo cie poznac. — Cody spojrzal na jego dlon, a potem na mnie; kiedy skinalem glowa, wsunal swoja mala reke w zawieszone przed nim miesiste lapsko.
— Czesc — powiedzial.
— Coz wiec sprowadza cie do zuchow, Cody? — Deutsch nie dawal za wygrana.
Cody zerknal na mnie. Kiedy sie usmiechnalem, ponownie odwrocil sie do Deutscha.
— Dobra zabawa — odparl. Jego mala, kamienna twarz przybrala pogrzebowy wyraz.
— To swietnie — ucieszyl sie Deutsch. — Harcerstwo ma byc dobra zabawa. Ale nie tylko. Mozna sie tez nauczyc roznych fajnych rzeczy. Jest cos szczegolnego, czego chcialbys sie nauczyc, Cody?
— Rzezbic zwierzeta — powiedzial Cody, a ja tylko najwyzszym wysilkiem woli nie spadlem z krzeselka.
— Cody — wykrztusilem.
— Nie, panie Morgan, wszystko w porzadku — zapewnil Deutsch. — Prowadzimy duzo zajec z prac recznych. Mozemy zaczac od rzezbienia w mydle, a potem zajac sie drewnem. — Mrugnal do Cody’ego. — Jesli boi sie pan dac mu noz do reki, bez obaw, nie pozwolimy, zeby zrobil sobie krzywde.
Raczej niedyplomatycznie byloby powiedziec, ze nie o Cody’ego sie balem. Wiedzial juz doskonale, za ktory koniec trzymac noz, co wiecej, wykazal sie niespotykana w tak mlodym wieku wprawa we wbijaniu ostrza tam, gdzie nalezy. Bylem jednak prawie pewien, ze w zuchach nie nauczy sie takiego rzezbienia, o jakie mu chodzilo — przynajmniej dopoki nie zdobedzie stosownych sprawnosci. Powiedzialem wiec tylko:
— Omowimy to z mamusia, zobaczymy, co ona na to. — A Deutsch pokiwal glowa.
— Super — odrzekl. — Tymczasem nie krepuj sie. Czasem trzeba zamknac oczy i skoczyc na glowke.
Cody spojrzal na mnie, po czym skinal Deutschowi glowa.
— No dobrze — powiedzial druzynowy i wreszcie sie wyprostowal. — Zaczynajmy wiec. — Pozegnal mnie