lekkim uklonem i odwrocil sie, by zarzadzic zbiorke swojego oddzialu.
Cody pokrecil glowa i cos szepnal. Nachylilem sie ku niemu.
— Co? — spytalem.
— Na glowke — powtorzyl.
— To tylko takie wyrazenie — wyjasnilem.
Spojrzal na mnie.
— Glupie — stwierdzil.
Deutsch przeszedl przez sale, proszac o cisze i zwolujac dzieci. Zaczynala sie zbiorka. Czas, by Cody skoczyl na glowke albo chociaz umoczyl duzy palec u nogi. Wstalem wiec i wyciagnalem do niego reke.
— Chodz — powiedzialem. — Bedzie dobrze.
Cody, raczej nieprzekonany, wstal i spojrzal na grupe normalnych chlopcow gromadzacych sie wokol Deutscha. Wyprostowal sie najbardziej jak mogl, odetchnal gleboko, mruknal „dobra” i dolaczyl do reszty.
Patrzylem na niego, kiedy ostroznie przeciskal sie przez te trzodke, by znalezc sobie miejsce, a potem stal nieruchomo, zupelnie sam, dzielny jak nigdy dotad. Nie bedzie latwo — ani jemu, ani mnie. Oczywiscie bedzie sie czul niezrecznie, probujac dopasowac sie do grupy, z ktora nie mial nic wspolnego. Byl wilczkiem usilujacym obrosnac w owcza welne i nauczyc sie mowic: „Beee!” I jesli choc raz zawyje do ksiezyca, gra bedzie skonczona.
A ja? Moglem tylko patrzec i co najwyzej udzielic mu paru wskazowek w przerwach miedzy rundami. Sam przechodzilem podobny trudny okres i wciaz pamietalem, jak bardzo bolalo, kiedy zrozumialem, ze ten smiech, przyjazn, poczucie przynaleznosci sa na zawsze zarezerwowane dla innych, czyms, a ja nigdy tak naprawde ich nie zaznam. I, co gorsza, jak juz sobie uswiadomilem, ze te doswiadczenia mnie omina, musialem zaczac je udawac, nauczyc sie skrywac smiertelna pustke we mnie pod maska szczescia.
I pamietalem moja straszliwa nieporadnosc w tych pierwszych latach prob; pierwsze kompletnie nieudane wybuchy smiechu, zawsze w niewlasciwych momentach i zawsze brzmiace tak nieludzko. Jakze ciezko bylo chocby naturalnie, swobodnie rozmawiac z innymi na odpowiednie tematy, okazujac stosowne sfabrykowane uczucia. Uczylem sie tego powoli, w mekach, nieudolnie; patrzylem, z jaka latwoscia robia to inni, i ich pelna wdzieku swoboda, ktora byla poza moim zasiegiem, przysparzala mi dodatkowej udreki. Taka drobnostka: umiec sie smiac. Cos tak blahego, chyba ze sie tego nie potrafi i trzeba sie uczyc, podpatrujac innych, jak ja.
Teraz to samo czekalo Cody’ego. Bedzie musial przejsc przez caly ten obmierzly proces oswajania sie z wiedza, ze jest i zawsze bedzie inny, i uczenia sie, jak to ukrywac. A to byl dopiero poczatek, pierwszy, latwy etap Drogi Harry’ego. Potem wszystko jeszcze bardziej sie komplikowalo, robilo sie coraz trudniejsze i bardziej bolesne, i tak az do ukonczenia budowy calkowicie nowego, sztucznego zycia, osadzonego na solidnych fundamentach. Nieustanne udawanie, przerywane tylko krotkimi i zbyt rzadkimi momentami upragnionej, ostrej jak brzytwa rzeczywistosci — oto moj dar dla Cody’ego, tej malej, skrzywdzonej istotki, ktora stala teraz tak sztywno i w glebokim skupieniu szukala chocby sladu poczucia przynaleznosci, ktorego nigdy nie zazna.
Czy rzeczywiscie mialem prawo wtlaczac go w te bolesnie ciasne ramy? Czy fakt, ze sam to przezylem, oznacza, iz on tez powinien? Bo jesli mialem byc szczery, ostatnio przynosilo mi to niewiele korzysci. Droga Harry’ego, ktora wydawala sie tak wyraznie, czysto i sprytnie wytyczona, skrecila w zarosla. Debora, jedyna osoba na calym swiecie, ktora powinna rozumiec, watpila w jej slusznosc, a nawet w sam fakt jej istnienia, a teraz lezala na OIOM — ie, podczas gdy ja miotalem sie po miescie i zarzynalem niewinnych.
Czy naprawde tego chcialem dla Cody’ego?
Patrzylem, jak z innymi recytuje przysiege wiernosci sztandarowi, i nie nasunelo mi to zadnych odpowiedzi.
I stad gleboka zaduma Dextera, kiedy wreszcie powlokl sie do domu, ciagnac za soba urazonego i niepewnego Cody’ego.
W drzwiach czekala Rita. Miala zaniepokojona mine.
— Jak bylo? — spytala Cody’ego.
— Dobrze — odparl z mina swiadczaca o czyms dokladnie odwrotnym.
— Bylo w porzadku — dodalem, troche bardziej przekonujaco. — A bedzie duzo lepiej.
— Musi — stwierdzil Cody cicho.
Rita przeniosla wzrok z Cody’ego na mnie i z powrotem.
— Nie to chcialam… to znaczy, czy ty, czy tobie… Cody, bedziesz dalej chodzil na zbiorki?
Cody spojrzal na mnie i w jego oczach niemal dostrzeglem blysk malego ostrza.
— Tak — odrzekl swojej matce.
Ricie wyraznie ulzylo.
— To wspaniale — powiedziala. — Bo to naprawde… wiem, ze bedziesz… no wiesz.
— Na pewno — stwierdzilem.
Zaswiergotala moja komorka i odebralem.
— Tak.
— Ocknela sie — powiadomil mnie Chutsky. — I przemowila.
— Juz jade — rzucilem.
19
Sam nie wiem, co spodziewalem sie zobaczyc w szpitalu, ale na pewno sie rozczarowalem. Na pierwszy rzut oka nic sie nie zmienilo. Debora nie siedziala w lozku i nie rozwiazywala krzyzowki, sluchajac iPoda. Wciaz lezala bez ruchu, otoczona przez mnostwo urzadzen i jednego Chutsky’ego. On zas siedzial w tej samej blagalnej pozie na tym samym krzesle, choc przez ten czas zdazyl sie ogolic i zmienic koszule.
— Czesc, stary! — zawolal wesolo, kiedy dostalem sie do lozka Debory. — Jest coraz lepiej. Spojrzala prosto na mnie i powiedziala moje imie. Bedzie zdrowa.
— Super — odrzeklem, choc nie bardzo rozumialem, dlaczego wymowienie jednosylabowego imienia mialoby oznaczac, ze moja siostra blyskawicznie wraca do pelnej, nienadwatlonej normalnosci. — Co mowia lekarze?
Chutsky wzruszyl ramionami.
— Stara spiewka. Nie robic sobie zbyt wielkich nadziei, za wczesnie, zeby wyrokowac, autonomiczny nerwowy i tak dalej. — Uniosl dlon w gescie mowiacym „olac to”. — Ale nie widzieli, jak sie obudzila, a ja owszem. Spojrzala mi w oczy i od razu wiedzialem. Tam, w srodku, to wciaz jest ona. Wyjdzie z tego.
Nie znalazlem zadnej odpowiedzi, wiec wymamrotalem kilka zyczliwych pustych sylab i usiadlem. I choc bardzo cierpliwie czekalem przez dwie i pol godziny, Deb nie wyskoczyla z lozka i nie zaczela cwiczyc aerobiku; nie powtorzyla nawet swojej sztuczki z otwieraniem oczu i wypowiadaniem imienia Chutsky’ego, wiec nie podzielajac jego niewzruszonej wiary, w koncu powloklem sie do domu.
Kiedy nastepnego ranka przyszedlem do pracy, bylem zdeterminowany, zeby od razu wziac sie do roboty i wyszperac jak najwiecej informacji o Donceviciu i jego tajemniczym wspolniku. Ledwie jednak zdazylem postawic na biurku kubek kawy, nawiedzil mnie Duch Swiat Wyjatkowo Nieudanych w osobie Israela Salguero z wydzialu wewnetrznego. Wsunal sie cicho do srodka i bez slowa usiadl na skladanym krzesle naprzeciwko mnie. W jego kocich ruchach czulo sie grozbe, ktora pewnie wzbudzilaby moje uznanie, gdybym nie byl jej adresatem. Przez chwile patrzylem na niego, a on na mnie, az w koncu skinal glowa i zakomunikowal:
— Znalem twojego ojca.
Pokiwalem glowa i podejmujac wielkie ryzyko, napilem sie kawy — na wszelki wypadek nie odrywalem jednak oczu od Salguero.
— Byl dobrym glina i dobrym czlowiekiem — ciagnal. Mowil tak cicho, jak cicho sie poruszal, z lekkim akcentem charakterystycznym dla wielu Amerykanow kubanskiego pochodzenia z jego pokolenia. Rzeczywiscie, znal Harry’ego bardzo dobrze, a Harry wysoko go cenil. Ale to bylo dawno temu, a dzis Salguero byl budzacym powszechny szacunek i lek porucznikiem wydzialu wewnetrznego i gdyby mial zainteresowac sie mna albo Debora, nie wrozyloby to nic dobrego.
Dlatego tez w przekonaniu, ze najlepiej bedzie przeczekac i dac mu przejsc do konkretow, jesli takie istnialy, wzialem nastepny lyk kawy. Nie byla tak smaczna jak przed wizyta Salguero.