szybko i sprawnie.
Wzialem gleboki oddech i podszedlem ulica do domu sasiadujacego z domem Wimble’a, ogladajac w skupieniu drzewa wzdluz drogi i robiac notatki. Powoli skrecilem na podjazd i ruszylem przed siebie. Nikt nie wyskoczyl na mnie z maczeta w zebach, wiec zawrocilem, przystanalem na chwile przed domem i poszedlem do Wimble’a.
Tam tez byly podejrzane drzewa do skontrolowania, obejrzalem je wiec, zrobilem stosowne notatki i podszedlem kawalek blizej. W domu nikt nie dawal znaku zycia. Choc nie wiedzialem, co wlasciwie mialem nadzieje zobaczyc, przysunalem sie jeszcze blizej, wypatrujac tego czegos, i to nie tylko posrod drzew. Dokladnie przyjrzalem sie domowi i zauwazylem, ze zaslony we wszystkich oknach sa zaciagniete. Nikt nie mogl zajrzec do srodka ani wyjrzec na zewnatrz. Bylem juz dosc blisko, by zobaczyc tylne drzwi, do ktorych prowadzily dwa betonowe schodki. Niby od niechcenia ruszylem w ich strone, nasluchujac wszelkich szelestow, szeptow czy okrzykow: „To on! Uwaga!” Nadal nic; udalem wiec, ze moja uwage przykulo drzewo rosnace blisko zbiornika propanu, zaledwie szesc metrow od drzwi, i podszedlem do niego.
I wciaz nic. Nabazgralem cos na kartce. W gornej czesci drzwi byla odslonieta szyba. Poszedlem tam, wspialem sie na dwa stopnie i zajrzalem do srodka. Zobaczylem ciemny korytarz, na ktorym staly pralka i suszarka, a w uchwytach na scianie tkwilo kilka szczotek i mopow.
Polozylem dlon na galce w drzwiach i obrocilem ja, bardzo powoli, bezszelestnie. Byly otwarte. Odetchnalem gleboko…
…i omal nie wyskoczylem ze skory, kiedy z glebi domu dobiegl straszliwy, rozdzierajacy krzyk. To byl dzwiek, w ktorym brzmialy taka udreka i przerazenie, tak wyrazne wolanie o pomoc, ze nawet Zimny Dexter odruchowo zrobil krok naprzod. Bylem doslownie jedna noga w srodku, kiedy przez glowe przemknal mi maly znak zapytania i tknelo mnie, ze gdzies juz ten krzyk slyszalem. I ledwie moja druga noga wysunela sie naprzod, pomyslalem: Serio? Gdzie? Na szczescie odpowiedz przyszla wzglednie szybko — to byl ten wrzask z filmow Nowe Miami, nakreconych przez Weissa.
Co znaczylo, ze to krzyk nagrany.
Co znaczylo, ze ma mnie zwabic do srodka.
Co znaczylo, ze Weiss jest gotowy i na mnie czeka.
Nie swiadczy to najlepiej o mojej nadzwyczajnej osobie, ale prawda jest taka, ze ni mniej, ni wiecej, tylko przystanalem na ulamek sekundy, zeby podziwiac szybkosc i jasnosc moich procesow myslowych. A potem, szczesliwie dla mnie, usluchalem ostrego wewnetrznego glosu, ktory wrzasnal: „Uciekaj, Dexter, uciekaj!”, i wypadlem z domu na podjazd w pore, by zobaczyc, jak brazowy samochod rusza z piskiem opon.
A potem ogromna dlon zlapala mnie od tylu i rzucila na ziemie, zerwal sie goracy wiatr i dom Wimble’a zniknal w chmurze plomieni i fruwajacego gruzu.
22
To byl propan — powiedzial mi detektyw Coulter. Opieralem sie o bok karetki i przykladalem sobie do glowy lod. Moje obrazenia okazaly sie mimo wszystko lekkie, ale poniewaz to ja je odnioslem, wydawaly sie wazniejsze, niz byly w istocie i nie cieszylem sie ani z nich, ani z zainteresowania, ktore wzbudzalem. Ruina domu Wimble’a tlila sie po drugiej stronie ulicy i strazacy wciaz jeszcze rozgrzebywali i dogaszali sterty dymiacych szczatkow. Dom nie byl doszczetnie zniszczony, ale posrodku mial duza wyrwe od fundamentow po dach i bez watpienia sporo stracil na wartosci. W ogloszeniach beda musieli podac, ze jest bardzo przewiewny i do remontu.
— Czyli to bylo tak — zaczal Coulter. — Puszcza gaz z grzejnika w tym dzwiekoszczelnym pomieszczeniu, wrzuca do srodka cos, zeby spowodowac wybuch, nie wiemy jeszcze, co, i ucieka przed wielkim bum. — Coulter urwal i pociagnal duzy lyk z wielkiej butelki Mountain Dew. Patrzylem, jak jego grdyka chodzi w gore i w dol pod dwiema grubymi faldami tluszczu. Skonczyl pic, wsadzil palec wskazujacy do szyjki butelki i wytarl usta przedramieniem, patrzac na mnie tak, jakbym zabranial mu uzyc serwetki.
— Jak myslisz, po co mial dzwiekoszczelny pokoj? — spytal.
Pokrecilem glowa, ale przestalem, bo to bolalo.
— Byl montazysta filmow wideo — zauwazylem. — Pewnie potrzebowal go do nagrywania.
— Nagrywania — mruknal Coulter. — Nie krojenia ludzi.
— Otoz to — powiedzialem.
Coulter pokrecil glowa. Najwyrazniej jemu nie sprawialo to bolu, bo nie przestawal przez dluzsza chwile, wpatrzony w pogorzelisko.
— A ty byles tu, bo…? — zagadnal. — Nie bardzo to rozumiem, Dex.
I nic dziwnego, ze nie rozumial, skoro robilem, co w mojej mocy, zeby wymigac sie od odpowiedzi na to pytanie: ilekroc padalo, lapalem sie za glowe, mrugalem i dyszalem jak w potwornym bolu. Oczywiscie wiedzialem, ze predzej czy pozniej bede musial udzielic zadowalajacych wyjasnien; sek w tym, co powiedziec, by byly zadowalajace. Jasne, moglem utrzymywac, ze przyszedlem do chorej babci, ale problem z dawaniem takich odpowiedzi glinom polegal na tym, ze na ogol je sprawdzaja, Dexter zas, niestety, nie mial chorej babci ani zadnego innego uzasadnionego powodu, zeby byc tutaj w momencie, gdy dom wylecial w powietrze. A cos mi mowilo, ze tlumaczac to zbiegiem okolicznosci, tez niewiele wskoram.
Niestety, przez caly czas od chwili, kiedy podzwignalem sie z chodnika i chwiejnym krokiem podszedlem do drzewa, zeby sie o nie oprzec i pozachwycac sie tym, ze wciaz moge ruszac wszystkimi konczynami; przez wszystkie te dlugie minuty zamieniajace sie w godziny, kiedy bylem opatrywany i czekalem na przyjazd Coultera, nie zdolalem wymyslic nic, co brzmialoby choc troche wiarygodnie. A teraz, kiedy Coulter odwrocil sie i spojrzal na mnie niezwykle twardym wzrokiem, zrozumialem, ze moj czas minal.
— No to jak? — drazyl. — Po cos tu przyjechal? Odebrac pranie? Dorabiasz sobie, rozwozac pizze? Hm?
To byl dla mnie chyba najwiekszy szok tego jakze niespokojnego dnia: Coulter blysnal dowcipem. Marnym, ale zawsze. Dotad uwazalem go za wyjatkowo nudnego i tepego spaslaka, nadajacego sie co najwyzej do spisywania protokolow, a tu prosze, rzuca zartobliwe teksty, i to profesjonalnie, z kamienna twarza. A skoro to potrafil, musialem uznac za prawdopodobne, iz doda dwa do dwoch i wyjde mu ja. Sytuacja byla naprawde niezreczna. Dlatego tez wznioslem sie na wyzyny przebieglosci i siegnalem do uswieconej tradycja taktyki przemycania wielkiego klamstwa w odrobinie prawdy.
— Prosze posluchac, detektywie — odezwalem sie zbolalym i dosc niepewnym glosem, z ktorego bylem bardzo dumny. Potem zamknalem oczy i odetchnalem gleboko. Kreacja godna Oscara, mowie wam. — Przepraszam, troche mi sie jeszcze maci w glowie. Mowili, ze doznalem lekkiego wstrzasu mozgu.
— Jeszcze zanim tu przyjechales? — spytal Coulter. — Moze pamietasz przynajmniej, czego tu szukales?
— To pamietam — powiedzialem z ociaganiem. — Tylko ze…
— Nie czujesz sie za dobrze — stwierdzil.
— No wlasnie.
— To rozumiem — rzucil i przez jedna szalona, irracjonalna chwile myslalem, ze da mi spokoj. Ale nie: — Nie rozumiem czegos innego — ciagnal bezlitosnie — a mianowicie, co tu, kurwa, robiles, kiedy ten pieprzony dom wylecial w powietrze.
— Nielatwo to wytlumaczyc — przyznalem.
— Widze — odparl. — Bo jak dotad tego nie wytlumaczyles. To jak, powiesz, jak bylo, Dex? — Wyciagnal palec z butelki, napil sie, wcisnal palec z powrotem do srodka. Butelka, teraz juz w wiekszej czesci oprozniona, zwisala jak jakas dziwna, wstydliwa narosl. Coulter znow otarl usta. — Widzisz, ja tak jakby musze sie tego dowiedziec — powiedzial. — Bo mowia, ze w srodku jest cialo.
Lekki wstrzas sejsmiczny przeszedl mi po plecach, od czubka glowy az po piety.
— Cialo? — spytalem, blyskotliwy jak zawsze.
— Uhm — odparl. — Cialo.
— To znaczy, co… martwe?
Coulter skinal glowa i spojrzal na mnie z chlodnym rozbawieniem. Zrozumialem, ze zamienilismy sie rolami