Noga Astor drgnela, ale poza tym nie dawali zadnego znaku zycia. Weiss przysunal sie do nich i wzniosl srubokret, a ja chwiejnie podzwignalem sie na nogi, zeby go powstrzymac. Swiadom, ze nie mam szans zdazyc, na mysl o swojej bezradnosci poczulem, jak caly mrok wycieka ze mnie i rozlewa sie kaluza u moich stop.
I doslownie w ostatniej chwili, kiedy Weiss stal triumfalnie nad malymi nieruchomymi cialami, a Dexter straszliwie powoli wychylal sie do przodu, w kadr weszla Rita — wciaz ze zwiazanymi rekami i zakneblowanymi ustami, ale rozpedzona na tyle, by staranowac Weissa — i uderzyla go biodrem, a on zatoczyl sie w bok i polecial w kierunku pily. Kiedy odzyskal rownowage, Rita natarla na niego ponownie; tym razem nogi mu sie zaplataly i zaczal mlocic powietrze reka trzymajaca kamere, by uratowac sie przed upadkiem na obracajaca sie tarcze. I prawie mu sie udalo — prawie.
Choc oparl dlon na stole po drugiej stronie tarczy, runal z takim impetem, ze nie zdolal utrzymac swojego ciezaru. Rozbrzmial przenikliwy wizg, bryznela czerwona mgielka i reka. Weissa, rowno ucieta po lokiec, wciaz sciskajaca kamere w dloni, spadla na tory kolejki u stop widzow. Wszyscy wstrzymali oddech, a Weiss powoli wstal i spojrzal na kikut, z ktorego tryskala krew. Przeniosl wzrok na mnie i probowal cos powiedziec, pokrecil glowa, zrobil krok w moja strone, znow popatrzyl na krew bryzgajaca z kikuta i postapil jeszcze jeden krok ku mnie. A potem, niemal jakby schodzil po niewidzialnych schodach, powoli osunal sie na kleczki i tak juz zostal, chwiejac sie na kolanach poltora metra ode mnie.
A ja, sparalizowany niedawna walka z duszaca mnie zylka, strachem o dzieci i nade wszystko widokiem tej paskudnej, mokrej, okropnej, lepkiej, strasznej krwi lejacej sie na podloge — tylko stalem nieruchomo, gdy Weiss ostatni juz raz podniosl na mnie wzrok. Bezdzwiecznie poruszyl ustami i pokrecil glowa, powoli, ostroznie, jakby bal sie, ze ona tez mu odpadnie. Z przesadna starannoscia spojrzal mi prosto w oczy.
— Zrob duzo zdjec — powiedzial glosno i wyraznie. Wygial usta w slaby i bardzo blady usmiech i upadl twarza w kaluze wlasnej krwi.
Cofnalem sie o krok i spojrzalem w gore; na monitorze kolejka wjechala prosto w obiektyw kamery wciaz tkwiacej w zacisnietej dloni na koncu obcietej reki Weissa. Kola przez chwile obracaly sie w miejscu, po czym maly pociag przewrocil sie na bok.
— Genialne — powiedziala elegancka starsza pani na czele tlumu. — Po prostu genialne.
Epilog
Ratownicy medyczni z Miami naprawde swietnie znaja swoj fach, po czesci dlatego, ze maja tyle okazji do cwiczen. Niestety, Weissa nie zdolali odratowac. Zanim przyjechali, prawie calkowicie sie wykrwawil, a w dodatku pod naciskiem rozgoraczkowanej Rity strawili dwie kluczowe minuty na badaniu Astor i Cody’ego, a Weiss w tym czasie przeniosl sie ze swiata doczesnego na karty historii sztuki.
W asyscie niespokojnie krazacej wokol nich Rity ratownicy podniesli Cody’ego i Astor do pozycji siedzacej i kazali im popatrzec wokol. Cody zamrugal i probowal siegnac po srubokret, a Astor natychmiast zaczela marudzic, ze sole trzezwiace smierdza, wiec bylem prawie pewien, ze nic im nie bedzie. Mimo to niemal na pewno doznali lekkiego wstrzasu mozgu, przez co stali mi sie jeszcze blizsi; prosze, tacy mali, a juz ida w moje slady. Dlatego tez karetka zabrala ich do szpitala na dwudziestoczterogodzinna obserwacje, „bo lepiej dmuchac na zimne”. Rita oczywiscie pojechala z nimi, by chronic ich przed lekarzami.
Kiedy zostalem sam, wstalem i zajalem sie obserwacja dwoch ratownikow kleczacych przy Coulterze. Wyciagneli elektrody defibrylatora, ale obmacawszy cialo, pokrecili glowami, podniesli sie i poszli. Robili wrazenie lekko zawiedzionych tym, ze nie dane im bylo choc raz wlaczyc prad, ale moze poniosla mnie wyobraznia. Wciaz jeszcze lekko krecilo mi sie w glowie od petli Weissa i troche dziwnie sie czulem, tak szybko odstawiony na bok. Zazwyczaj jestem Dexterem u Steru, przebywajacym w centrum wszelkich waznych wydarzen, i wydawalo sie nie w porzadku, ze otaczalo mnie tyle smierci i zniszczenia, a ja nie mialem w tym praktycznie zadnego udzialu. Dwa trupy i ja w roli marnego obserwatora z waporami, mdlejacego na drugim planie jak ploche dziewcze z epoki wiktorianskiej.
I ten Weiss: wlasciwie wygladal, jakby byl spokojny i zadowolony. Oczywiscie, byl tez straszliwie blady i martwy, ale mimo to — co moglo mu chodzic po glowie? Nigdy jeszcze nie widzialem takiej miny u nieboszczyka i nieco mnie to niepokoilo. Bo i z czego niby mial sie cieszyc? Byl nieodwolalnie, definitywnie martwy, a nie wydawalo mi sie to czyms, co powinno nastrajac czlowieka optymistycznie. Moze to tylko skutek posmiertnego stezenia. Jakikolwiek byl tego powod, z dalszych rozwazan wyrwalo mnie pospieszne szuranie za moimi plecami. Odwrocilem sie.
Agentka specjalna Recht zatrzymala sie w odleglosci poltora metra i obejrzala scene krwawej jatki z twarza zastygla w maske profesjonalizmu, ktora jednak nie skrywala ani szoku, ani bladosci. Mimo to nie zemdlala ani nie zwymiotowala, wiec uznalem, ze najgorsze ma za soba.
— To on? — spytala glosem tak sztucznym jak jej mina. Zanim zdazylem odpowiedziec, odchrzaknela i dodala: — Czy to czlowiek, ktory probowal porwac panskie dzieci?
— Tak — odparlem i na dowod, ze moj wszechpotezny mozg wreszcie podplywa z powrotem do steru, uprzedzilem niewygodne pytanie i powiedzialem: — Moja zona jest pewna, ze to on, dzieci tez.
Recht skinela glowa, wyraznie niezdolna oderwac oczu od Weissa.
— W porzadku — wymamrotala. Nie wiedzialem, jak to rozumiec, ale zabrzmialo to obiecujaco. Mialem nadzieje, ze to znaczy, ze FBI przestanie sie mna interesowac. — Co z nim? — spytala Recht i ruchem glowy wskazala w glab instalacji, gdzie ratownicy konczyli badac Coultera.
— Detektyw Coulter przyjechal przede mna — powiedzialem.
Skinela glowa.
— To samo mowil bileter — stwierdzila i fakt, ze go o to spytala, niezbyt mnie ucieszyl, wiec uznalem, ze nie obejdzie sie bez kilku ostroznych tanecznych krokow.
— Detektyw Coulter — powtorzylem powoli, jakbym usilowal wziac sie w garsc, i musze przyznac, ze moj glos, ochryply od ucisku petli, brzmial bardzo przekonujaco — przyjechal pierwszy. Zanim zdazylem… mysle, ze… ze oddal zycie, by ocalic Rite.
Pomyslalem, ze siakanie nosem to bylaby juz przesada, wiec sie powstrzymalem, ale sam bylem pod wrazeniem nuty meskiego wzruszenia w moim glosie. Agentka specjalna Recht, niestety, nie. Jeszcze raz spojrzala na cialo Coultera, potem na Weissa i w koncu na mnie.
— Panie Morgan — odezwala sie glosem pelnym urzedowego powatpiewania. Przez chwile myslalem, ze mimo wszystko mnie aresztuje i moze ona tez tak myslala. Wreszcie jednak pokrecila glowa i sie odwrocila.
I w rozumnym, uporzadkowanym wszechswiecie najwyzsze bostwo powiedzialoby, ze wystarczy jak na jeden dzien. Ale ze swiat taki nie jest, stalo sie inaczej. Bo ledwie sie odwrocilem, zeby sobie pojsc, wpadlem na Israela Salguero.
— Detektyw Coulter nie zyje? — spytal i odsunal sie o krok, nie mrugnawszy okiem.
— Tak — odparlem. — To, hm, stalo sie, zanim przyjechalem.
Salguero skinal glowa.
— Wiem — rzekl. — Tak zeznali swiadkowie.
Z jednej strony, to doskonale, ze swiadkowie tak zeznali, ale z drugiej, bardzo niedobrze, ze juz ich o to wypytal. Oznaczalo to bowiem, ze najbardziej nurtowalo go to, gdzie byl Dexter, kiedy padly pierwsze trupy. I dlatego w przekonaniu, ze sytuacje moga uratowac jakies podniosle, rzewne banialuki, odwrocilem wzrok i powiedzialem:
— Powinienem byl tu byc.
Salguero tak dlugo milczal, ze w koncu musialem ponownie odwrocic sie do niego, chocby po to, zeby sprawdzic, czy nie mierzy z pistoletu w moja glowe. Szczesliwie dla Czerepu Dextera, tak nie bylo. Za to patrzyl na mnie swoim zimnym, beznamietnym wzrokiem.
— Mysle, ze bardzo dobrze sie stalo, ze cie tu nie bylo — oswiadczyl wreszcie. — Dla ciebie, twojej siostry i pamieci twojego ojca.
— He…? — wybakalem, a ze Salguero byl nie w ciemie bity, swietnie wiedzial, co mam na mysli.
— Teraz nie ma juz zadnych swiadkow… — Urwal i spojrzal na mnie z mina, jaka mialaby kobra, gdyby nauczyla sie usmiechac. — Zadnych zyjacych swiadkow — uscislil — tego wszystkiego, co sie wydarzylo w zwiazku z ta cala… sytuacja. — Zrobil nieznaczny gest, ktory chyba mial byc wzruszeniem ramion. — I dlatego… — Nie