— On nie ma zlych snow — oswiadczyla Astor dobitnie, jakby mowila cos, co wiedziec powinien kazdy, kto nie jest powaznie uposledzony na umysle. — W ogole nie ma snow.
— Dobrze wiedziec. — Mnie tez prawie nigdy nic sie nie sni i z niewiadomych przyczyn zalezalo mi na tym, by miec z Codym jak najwiecej wspolnego. Ale Rita ani myslala tak to zostawic.
— Astor, prosze cie, nie gadaj glupstw. Oczywiscie, ze Cody ma sny. Kazdy ma sny.
— Ja nie — upieral sie Cody. Teraz nie tylko stawial sie nam obojgu, ale i praktycznie bil swoj rekord gadatliwosci. I choc nie mialem serca, to znaczy mialem, ale tylko takie do pompowania krwi, to poczulem sympatie do chlopaka i chcialem stanac po jego stronie.
— I bardzo dobrze. — Zajalem solidarne stanowisko. — Tak trzymac. Sny sa mocno przereklamowane. Nie daja sie porzadnie wyspac.
— Oj, Dexter — obruszyla sie Rita — to nie jest cos, co powinnismy pochwalac.
— Pewnie, ze powinnismy. — Mrugnalem do Cody'ego. — Chlopak pokazuje, ze ma ogien, ikre i wyobraznie.
— Wcale nie — burknal i teraz to juz naprawde nie moglem sie nadziwic jego wylewnosci.
— Oczywiscie, ze nie — powiedzialem do niego, znizajac glos. — Ale musimy mowic twojej mamie takie rzeczy, zeby sie nie martwila.
— Na litosc boska — zachnela sie Rita. — Nie mam do was sily. Dzieci, idzcie pobawic sie na dworze.
— Chcemy pobawic sie z Dexterem — uscislila naburmuszona Astor.
— Przyjde za piec minut, obiecuje.
— Ja mysle. — Spojrzala na mnie zlowrogo. Ruszyli do tylnych drzwi i znikneli w glebi korytarza. Kiedy wyszli, odetchnalem gleboko, zadowolony, ze zajadle i nieusprawiedliwione ataki na moja osobe chwilowo ustaly. Oczywiscie, powinienem byl wiedziec, ze to tylko pobozne zyczenie.
— Chodz tu. — Rita, siedzac na sofie, pociagnela mnie za reke. — Dzwonil Vince — zaczela, kiedy umoscilismy sie na poduszkach.
— Tak? — Na sama mysl, co mogl powiedziec Ricie, przeszyl mnie dreszcz grozy. — Co powiedzial?
Pokrecila glowa.
— Byl bardzo tajemniczy. Prosil, zeby dac mu znac, kiedy juz to omowimy. Spytalam, co mamy omowic, o co w ogole chodzi, ale powiedzial tylko, ze dowiem sie od ciebie.
W ostatniej chwili powstrzymalem sie od palniecia niewybaczalnej gafy, jaka byloby powtorzenie pytania „Tak?” Na swoja obrone musze wyznac, ze w glowie mialem zupelny metlik, panikarska mysl, ze pora umknac w jakies bezpieczne miejsce, mieszala sie z postanowieniem, by przedtem znalezc czas na zlozenie Vince'owi wizyty z moja torba zabawek. Zanim jednak zdazylem w duchu wybrac odpowiedni noz, Rita juz mowila dalej.
— Serio, Dexter, powinienes sie cieszyc, ze masz takiego przyjaciela jak Vince. Naprawde powaznie traktuje obowiazki druzby. No i ma doskonaly gust.
— A jaki drogi — mruknalem i moze to jeszcze byly nastepstwa mojej niedoszlej gafy z powtorzeniem „Tak?”, ale ledwie skonczylem mowic, a juz wiedzialem, ze powiedzialem o trzy slowa za duzo. No i rzeczywiscie, Rita zapalila sie jak choinka.
— Naprawde? Coz, w sumie trudno sie dziwic. To znaczy, jedno najczesciej idzie w parze z drugim, nie? Zwykle dostajesz to, za co placisz.
— Tak, ale wszystko rozbija sie o to, ile musisz zaplacic — odparlem.
— Za co? — spytala Rita, no i stalo sie. Wpadlem.
— Coz Vince'owi strzelilo do glowy, zebysmy wynajeli kucharza z South Beach, strasznie drogiego faceta, ktory obsluguje imprezy gwiazd i takie tam.
Rita zlozyla dlonie pod broda. Promieniala szczesciem.
— Nie mow, ze to Manny Borque! — krzyknela. — Vince zna Manny'ego Borque'a?
No i wiadomo bylo, ze juz jest pozamiatane, ale Dzielny Dexter nie poddaje sie bez walki, chocby nieudolnej.
— Wspomnialem, ze jest bardzo drogi? — powiedzialem z nadzieja.
— Och, Dexter, w takiej chwili nie mozna sie martwic pieniedzmi!
— Wlasnie, ze mozna. I sie martwie.
— Nie warto sie zastanawiac, skoro jest szansa sciagnac Manny'ego Borque'a. — W jej glosie zabrzmiala zaskakujaco ostra nuta, ktora slyszalem u niej tylko wtedy, kiedy byla zla na dzieci.
— Jasne, Rita, ale… nie ma sensu wydawac ciezkich pieniedzy na samego kucharza.
— Sens nie ma nic do rzeczy — stwierdzila i musialem przyznac, ze co do tego jestesmy zgodni. — Jesli mozemy wynajac Manny'ego Borque'a na nasze wesele, szalenstwem byloby tego nie zrobic.
— Jednak… — zaczalem i urwalem, bo poza faktem, ze idiotyzmem jest placic zawrotna sume za krakersy z liscmi cykorii recznie pomalowanymi sokiem z rabarbaru i wykrojonymi w ksztalty Jennifer Lopez, nie przychodzily mi do glowy zadne kontrargumenty. Co, ten nie wystarczal?
Jak sie okazalo — nie.
— Dexter. — Spojrzala na mnie cieplo. — Ile razy w zyciu bierze sie slub? — I, moge sie pochwalic, bylem dosc czujny, by odeprzec cisnaca sie na usta odpowiedz „W twoim wypadku najmniej dwa”, co prawdopodobnie bylo bardzo madre.
Szybko zmienilem kurs i przerzucilem sie na taktyke, ktorej nauczyly mnie dlugie lata udawania czlowieka.
— Rita, najwazniejsza czesc slubu to chwila, kiedy wloze ci obraczke. Wszystko mi jedno, co potem zjemy.
— Jakis ty kochany — rozanielila sie. — Czyli nie masz nic przeciwko wynajeciu Manny'ego Borque'a?
I znow zorientowalem sie, ze przegralem spor, zanim zdazylem ustalic, po ktorej wlasciwie jestem stronie. Poczulem suchosc w ustach — niewatpliwie dlatego, ze je rozdziawilem, podczas gdy mozg rozpaczliwie usilowal zrozumiec to, co sie wlasnie stalo, i znalezc cos madrego do powiedzenia, co pozwoliloby mi wrocic na pewny grunt.
Ale bylo juz o wiele za pozno.
— Oddzwonie do Vince'a — powiedziala i nachylila sie, zeby pocalowac mnie w policzek. — Och, ale sie ciesze. Dziekuje, Dexter. Coz, w koncu malzenstwo wymaga kompromisow, prawda?
7
Naturalnie, Manny Borque mieszkal w South Beach, na ostatnim pietrze jednego z nowych wiezowcow, ktore wyrastaja w Miami jak grzyby po deszczu. Ten zajal miejsce dzikiej plazy, na ktora Harry zabieral mnie i Deb co sobota rano, zebysmy szukali skarbow. Znajdowalismy stare kola ratunkowe, tajemnicze drewniane szczatki jakiejs pechowej lodzi, boje od wiecierzy do polowu homarow, strzepy sieci rybackich i, pewnego emocjonujacego poranka, unoszace sie na falach na wskros martwe ludzkie cialo. To bylo jedno z najdrozszych wspomnien z lat chlopiecych i strasznie mi sie nie podobalo, ze wlasnie tam ktos postawil te licha, lsniaca wieze.
O dziesiatej nastepnego ranka wyszlismy z Vince'em z pracy i pojechalismy do tego okropnego gmaszyska, powstalego w miejscu, gdzie za mlodu mialem tyle frajdy. W windzie milczalem i obserwowalem, jak Vince wierci sie i mruga. Czemu mial treme przed spotkaniem z kims, kto trudnil sie okrawaniem siekanej watrobki, tego nie wiem, ale tak bylo. Po policzku sciekla mu kropla potu i nerwowo przelknal sline, dwa razy.
— To kucharz, Vince — powiedzialem mu. — Nie jest niebezpieczny. Nawet karty bibliotecznej ci nie uniewazni.
Spojrzal na mnie i znow przelknal.
— Latwo wpada w zlosc. Potrafi byc bardzo wymagajacy.
— No coz — odparlem z wielka radoscia — skoro tak, poszukajmy kogos bardziej sensownego.
Zacisnal szczeki jak czlowiek stojacy przed plutonem egzekucyjnym i pokrecil glowa.
— Nie. — Mine mial harda. — Damy rade. — Drzwi windy rozsunely sie jak na zawolanie. Wyprostowal ramiona i skinal glowa. — Chodz.
Poszlismy na koniec korytarza i Vince zatrzymal sie przed ostatnimi drzwiami. Odetchnal gleboko, uniosl piesc i, po chwili wahania, zapukal. Kiedy dlugo nic sie nie dzialo, spojrzal na mnie i zamrugal, nie opuszczajac