zarazem.
— Musimy wybrac zespol — powiedziala. — Nie wiadomo, czy nie maja zarezerwowanego terminu.
— Dobrze — odparlem. Czemu by nie wybrac zespolu? Zajecie tak sensowne jak kazde inne.
— Pozbieralam plyty z miejsca, gdzie je wczoraj upusciles, i ulozylam wedlug ceny.
— Dzis je przeslucham — zapewnilem i choc Rita nadal byla jakby obrazona, to w koncu uspokoila sie przy cowieczornej krzataninie i podczas gdy ona gotowala i sprzatala, ja sluchalem zespolow rockowych grajacych „Kaczuszki” i „Bialego misia”. Nie watpie, ze w normalnych okolicznosciach sprawiloby mi to taka frajde jak bol zeba, ale poniewaz i tak nie moglem znalezc sobie innego pozytecznego zajecia, przebrnalem przez caly stosik plyt i ani sie obejrzalem, a nadszedl czas, by polozyc sie spac.
O pierwszej w nocy muzyka wrocila, i nie mysle tu o „Kaczuszkach”. To byly znajome bebny i traby, z towarzyszeniem choru glosow, ktory przetoczyl sie przez moj sen i uniosl mnie ku niebiosom, az obudzilem sie na podlodze z jego wspomnieniem wciaz huczacym w uszach.
Dlugo lezalem na podlodze i zastanawialem sie, co to znaczy, ale nie moglem sklecic jednej sensownej mysli, a balem sie zasnac, bo nie chcialem znow przez to przechodzic. W koncu wgramolilem sie do lozka i chyba nawet zmorzyl mnie sen, bo kiedy otworzylem oczy, swiecilo slonce i z kuchni dochodzily jakies dzwieki.
W sobotni poranek Rita zrobila nalesniki z jagodami, ktorych widok podzialal jak upragniony kuksaniec przypominajacy o codziennosci. Cody i Astor rzucili sie na nie z zapalem i w normalnych okolicznosciach tez bym sie nie hamowal. Ten poranek jednak normalny nie byl.
Trudno znalezc slowa, ktore w dostatecznym stopniu wyrazilyby to, w jak wielkim Dexter musi byc szoku, by stracic apetyt. Mam blyskawiczna przemiane materii i potrzebuje nieustannego doplywu paliwa, by utrzymac na chodzie wspaniala maszyne, jaka jestem, a nalesniki Rity w pelni zasluguja na miano benzyny bezolowiowej najwyzszego gatunku. A mimo to raz po raz lapalem sie na tym, ze wpatruje sie w widelec zawieszony w polowie drogi miedzy talerzem a moimi ustami i nie moge wykrzesac z siebie entuzjazmu niezbednego, by dokonczyc ruch i wziac kes.
No i wkrotce wszyscy skonczyli, a ja nadal gapilem sie w pol talerza jedzenia. Nawet Rita zauwazyla, ze zle sie dzieje w Krolestwie Dextera.
— Prawie nie tknales jedzenia. Cos nie tak?
— To przez te sprawe, nad ktora pracuje — wyjasnilem, przynajmniej czesciowo zgodnie z prawda. — Nie moge przestac o niej myslec.
— Och. Jestes pewien, ze to… to znaczy, jest bardzo makabryczna?
— Nie w tym rzecz — odrzeklem, ciekaw, co Rita chce uslyszec. — Po prostu… bardzo zagadkowa.
Skinela glowa.
— Czasem, jesli na jakis czas przestanie sie o czyms myslec, odpowiedz przychodzi sama — powiedziala.
— Moze i masz racje — odparlem, chyba niezupelnie szczerze.
— Dokonczysz sniadanie? — spytala.
Wbilem wzrok w talerz, na ktorym pietrzyl sie stos niedojedzonych nalesnikow ze zgestniala polewa. Z naukowego punktu widzenia wiedzialem, ze wciaz sa przepyszne, ale w tej chwili wygladaly mniej wiecej tak apetycznie jak stara mokra gazeta.
— Nie.
Spojrzala na mnie z obawa. Kiedy Dexter nie dojada sniadania, wkraczamy na nieznany teren.
— Moze poplywasz lodzia? — zaproponowala. — To zawsze pomaga ci sie odprezyc. — Podeszla i polozyla na mnie reke z zaborcza troska, a Cody i Astor podniesli glowy z wypisana na twarzach nadzieja na przejazdzke lodzia i nagle poczulem sie jak w ruchomych piaskach.
Wstalem. To juz ponad moje sily. Nie moglem spelnic swoich oczekiwan i az duszno mi sie robilo na mysl, ze mialbym jeszcze zadowolic ich wszystkich. Czy sprawilo to moje niepowodzenie ze Starzakiem, przesladujaca mnie muzyka, czy powolne zapadanie sie w otchlan zycia rodzinnego, nie potrafilem okreslic. Moze wszystko naraz, trzy sily ciagnace kazda w swoja strone i rozszarpujace mnie na strzepy wciagane w wir tlamszacej normalnosci, od ktorej chcialo mi sie wyc, choc nie bylem w stanie nawet skamlec. Niezaleznie od powodu musialem sie stad wyrwac.
— Mam sprawe do zalatwienia — wykrztusilem i wszyscy spojrzeli na mnie z pelnym urazy zaskoczeniem.
— Och — powiedziala Rita. — Jaka sprawe?
— W zwiazku ze slubem — palnalem, choc nie mialem gotowej nastepnej kwestii; po prostu slepo zawierzylem instynktowi. I szczesliwie dla mnie, przynajmniej ten jeden raz cos ulozylo sie po mojej mysli, bo przypomnialem sobie rozmowe z zaczerwienionym, plaszczacym sie Vince'em Masuoka. — Musze pogadac z kucharzem.
Rita rozpromienila sie.
— Jedziesz do Manny'ego Borque'a? Ojej. To naprawde…
— I to jak pogadac — zapewnilem ja. — Bede pozniej.
O rozsadnej godzinie, jaka jest za pietnascie dziesiata w sobotni poranek, serdecznie pozegnalem brudne naczynia oraz ognisko domowe i wsiadlem do samochodu. Na ulicach panowal wyjatkowy spokoj i po drodze do South Beach nie zauwazylem zadnych aktow przemocy ani przestepstw; zjawisko prawie tak rzadkie jak snieg w lipcu. A ze ostatnio sprawy ukladaly mi sie tak, a nie inaczej, mialem oko na lusterko wsteczne. Przez chwile myslalem, ze sledzi mnie maly czerwony samochod, jakby dzip, ale kiedy przyhamowalem, wyminal mnie. Ruch juz do konca pozostal niewielki i kiedy zaparkowalem woz, wjechalem winda na gore i zapukalem do Manny'ego Borque'a, bylo dopiero pietnascie po dziesiatej.
Odpowiedziala mi przedluzajaca sie, zupelna cisza, wiec zapukalem znowu, tym razem z nieco wiekszym zapalem. Juz mialem wygrac na drzwiach prawdziwie porywajaca salwe, kiedy otworzyl nadzwyczaj rozespany i prawie nagi Manny Boraue. Spojrzal na mnie, mrugajac powiekami.
— O ja piorkuje — wychrypial. — Ktora godzina?
— Dziesiata pietnascie — powiedzialem radosnie. — Praktycznie pora na lunch.
Moze jeszcze nie do konca sie przebudzil, a moze uznal, ze cos tak smiesznego warto powiedziec drugi raz; tak czy owak, powtorzyl:
— O ja piorkuje.
— Moge wejsc? — spytalem uprzejmie, a on zamrugal jeszcze kilka razy i otworzyl drzwi na osciez.
— Oby to bylo cos dobrego — mruknal, a ja poszedlem za nim obok paskudnego niby — dziela sztuki w przedpokoju do jego grzedy przy oknie. Wskoczyl na swoj stolek, ja usiadlem naprzeciwko.
— Musimy pomowic o moim weselu — zaczalem, ale pokrecil glowa rozdrazniony i pisnal:
— Franky! — Nie uzyskawszy odpowiedzi, oparl sie na jednej malej dloni, a druga zastukal w stolik. — Lepiej, zeby ten gnojek… Franky, do cholery! — zawolal glosem, ktory zabrzmial jak bardzo piskliwy ryk.
W glebi mieszkania cos zaszuralo i pospiesznie wyszedl mlody mezczyzna, zaciagnal szlafrok i przygladzil proste brazowe wlosy. Stanal przed Mannym.
— Czesc — powiedzial. — To znaczy, wiesz, dzien dobry.
— Przynies kawe. Migiem — rzucil Manny, nie patrzac na niego.
— Ee — powiedzial Franky. — Jasne. Robi sie. — Zawahal sie na pol sekundy, co dalo Manny'emu dosc czasu, by pogrozic mu swoja miniaturowa piastka i pisnac:
— Juz, do cholery!
Franky przelknal i ruszyl chwiejnym krokiem w strone kuchni, Manny zas znow oparl na piesci cale swoje rozezlone czterdziesci piec kilo i z westchnieniem zamknal oczy, jakby pastwily sie nad nim nieprzebrane hordy beznadziejnie glupich demonow.
Poniewaz wszystko wskazywalo na to, ze bez kawy nie bedzie rozmowy, wyjrzalem przez okno i zajalem sie podziwianiem widoku. Na horyzoncie byly trzy duze frachtowce wypuszczajace w powietrze smugi dymu, a blizej brzegu spora gromadka lodzi, poczawszy od wartych miliony dolarow zabawek po grupke desek do surfingu przy samej plazy. Jaskrawozolty kajak wyplywal w morze, prawdopodobnie na spotkanie frachtowcow. Swiecilo slonce, mewy lataly i szukaly odpadkow, a ja czekalem, az Manny dostanie konieczna transfuzje.
Z kuchni dobiegl ogluszajacy brzek i stlumiony skowyt Franky'ego: „O cholera”. Manny probowal zacisnac powieki jeszcze mocniej, jakby mogl sie w ten sposob odciac od koszmaru zycia w otoczeniu przerazliwej glupoty. I ledwie kilka minut pozniej Franky wniosl serwis do kawy, srebrny, wlasciwie bezksztaltny dzbanek i trzy