do niezbyt pewnego azylu, jakim byl dom.
Nastepnego popoludnia siedzialem w moim boksie i pisalem raport na temat bardzo nudnego wielokrotnego zabojstwa. Nawet w Miami zdarzaja sie zwyczajne morderstwa i to bylo jedno z nich — czy raczej, gwoli scislosci, trzy i pol, bo mielismy trzy ciala w kostnicy i jeszcze jedno na intensywnej terapii w szpitalu imienia Jacksona. Prosta sprawa — ktos powystrzelal ofiary z przejezdzajacego samochodu, jak to sie zdarza w nielicznych w miescie dzielnicach z tanimi nieruchomosciami. Nie mialem co tracic na to czasu, bo pojawilo sie wielu swiadkow i wszyscy zgodnie twierdzili, ze zabil ktos o nazwisku „Skurwysyn”.
Mimo to trzeba dopelnic formalnosci, wiec poswiecilem pol dnia, by sprawdzic, czy ktos nie wyskoczyl z bramy i nie pociachal ofiar sekatorem w tym samym czasie, kiedy dostaly z przejezdzajacego samochodu. Zastanawialem sie, jak by tu ciekawie wyrazic to, ze uklad rozbryzgow potwierdza, iz strzaly padly z ruchomego zrodla, ale z nudy oczy mi zezowaly i kiedy patrzylem tepo w ekran, uszy wypelnilo narastajace dzwonienie, ktore przeszlo w brzek gongow i znow rozlegla sie nocna muzyka, a czysta biel strony edytora tekstu nagle splynela ohydna krwia, ktora chlusnela na mnie, zalala biuro i caly widoczny swiat. Zerwalem sie z krzesla, kilka razy zamrugalem, az obraz zniknal, ale wciaz drzalem i usilowalem zrozumiec, co sie stalo.
To zaczynalo mnie dopadac w bialy dzien, nawet wtedy, gdy siedzialem za biurkiem w komendzie. Niedobrze, bardzo niedobrze. Albo to cos roslo w sile i coraz bardziej sie zblizalo, albo zapadalem sie w otchlan szalenstwa. Schizofrenicy slyszeli glosy, a muzyke? I czy mozna uznac Mrocznego Pasazera za glos? Czy przez caly ten czas doswiadczalem objawow psychozy, a teraz wchodzilem w ostatni, zwariowany etap zycia Watpiacego Dextera jako pozornie normalnego czlowieka?
Nie sadzilem, by to bylo mozliwe. Harry zrobil ze mna porzadek, dopilnowal, zebym dostosowal sie do otoczenia, jak nalezy — gdybym oszalal, wiedzialby o tym, a zapewnial mnie, ze tak nie jest. Harry nigdy sie nie mylil. Czyli jasna sprawa, ze mna wszystko w jak najlepszym porzadku, dziekuje bardzo.
To dlaczego slyszalem te muzyke? Dlaczego drzala mi reka? I dlaczego musialem szukac oparcia u ducha, by nie klapnac na podloge i nie zaczac grac palcem na wargach?
Oczywiscie nikt inny w budynku nic nie uslyszal — tylko ja. W przeciwnym razie na korytarzach zaroiloby sie od tanczacych i krzyczacych ludzi. Nie, w moje zycie wpelzl strach, skradal sie moim sladem za szybko, zebym mogl uciec, wypelnial rozlegla pustke we mnie, w ktorej niegdys moscil sie Pasazer.
Nie mialem zadnego punktu zaczepienia; musialem zdobyc informacje z zewnatrz, jesli chcialem cos z tego zrozumiec. Wedlug licznych zrodel, demony istnialy naprawde — w Miami nie brakowalo ludzi, ktorzy przez cale zycie dzien w dzien ciezko pracowali nad tym, by je odpedzic. I choc babalao powiedzial, ze nie chce miec z ta sprawa nic wspolnego, i umyl od niej rece najszybciej, jak mogl, najwyrazniej cos wiedzial. Moim zdaniem Santeria dopuszcza mozliwosc opetania. Ale mniejsza z tym: Miami to piekne i roznorodne miasto i na pewno znajde inne miejsce, gdzie bede mogl zadac to samo pytanie i dostac zupelnie odmienna odpowiedz — moze nawet te, ktorej oczekuje. Wyszedlem z boksu i ruszylem na parking.
Drzewo Zycia bylo na skraju Liberty City, dzielnicy Miami, ktorej turysci z Iowa raczej nie powinni odwiedzac po zmroku. Ten szczegolny zakatek opanowali imigranci z Haiti i wiele budynkow pomalowano na kilka jaskrawych barw, jakby jednej nie starczylo na wszystkie. Na niektorych scianach widnialy malowidla przedstawiajace zycie na haitanskiej prowincji. Pierwszoplanowymi postaciami byly koguty. I kozy.
Na zewnetrznej scianie Drzewa Zycia zostalo namalowane, jakze stosownie, wielkie drzewo, a pod nim widnialy wydluzone sylwetki dwoch mezczyzn walacych w wysokie bebny. Zaparkowalem przed samym sklepem i wszedlem drzwiami z siatka przeciw owadom, brzeknely dzwoneczkiem i zamknely sie za mna z hukiem. Z zaplecza, zza zaslony z paciorkow dobiegl kobiecy glos, ktory krzyknal cos po kreolsku, stanalem wiec przy szklanej ladzie i zaczekalem. Wzdluz scian ciagnely sie regaly zastawione sloikami wypelnionymi tajemniczymi substancjami, plynnymi, stalymi i o nieustalonej konsystencji. Jeden czy dwa zawieraly cos, co chyba kiedys zylo.
Przez paciorki przecisnela sie kobieta. Mniej wiecej czterdziestolatka, chuda jak szczapa, o wydatnych kosciach policzkowych i cerze koloru wyblaklego od slonca mahoniu. Miala powloczysta czerwono-zolta suknie i dobrany pod kolor turban zawiazany na glowie.
— Ach. — Mowila z mocnym kreolskim akcentem. Obrzucila mnie bardzo sceptycznym spojrzeniem i lekko pokrecila glowa. — W czym moge pomoc?
— No coz. — I w zasadzie na tym utknalem. Bo i od czego mialem zaczac? Nie moglem ot tak palnac, ze chyba kiedys bylem opetany i ze chce, zeby demon wrocil; biedaczka moglaby chlusnac na mnie kurza krwia.
— Tak, prosze pana? — ponaglila mnie niecierpliwie.
— Pomyslalem sobie — powiedzialem, poniekad zgodnie z prawda — ze moze ma pani jakies ksiazki o opetaniu przez demony? Eee… po angielsku?
Odela wargi z wielka dezaprobata i energicznie pokrecila glowa.
— To nie demony — stwierdzila. — Czemu pan o to pyta… Pan z prasy?
— Nie. Ja tylko tak… no… z ciekawosci. To mnie interesuje.
— Interesuje pana voudour.
— Tylko kwestia opetania.
— Hm — mruknela z jeszcze wieksza dezaprobata, jesli to w ogole mozliwe. — Czemu?
Ktos bardzo madry musial juz kiedys powiedziec, ze jak wszystko inne zawiedzie, trzeba dac szanse prawdzie. Za dobrze to brzmialo, zebym uznal, iz pierwszy na to wpadlem, i w tej chwili nie pozostawalo mi nic innego, jak z tej rady skorzystac. Sprobowalem wiec.
— Mysle, to znaczy, nie jestem pewien, ze chyba bylem opetany. Jakis czas temu.
— Ha. — Przyjrzala mi sie uwaznie i wzruszyla ramionami. — Moze i tak. A czemu pan tak uwaza?
— Ja tylko, ee… wie pani, mialem takie wrazenie. Ze cos bylo, hm. We mnie? I obserwowalo?
Splunela na podloge, bardzo dziwny gest u tak eleganckiej kobiety, i pokrecila glowa.
— Ech, wy blancs. Wykradacie nas i przywozicie tutaj, wszystko nam zabieracie. A potem, kiedy robimy cos z niczego, bo tyle od was mamy, do tego tez chcecie sie dobrac. Ha. — Pogrozila mi palcem, zupelnie jak nauczycielka drugiej klasy krnabrnemu uczniowi. — Sluchaj no, blanc. Gdyby wstapil w ciebie duch, wiedzialbys o tym. To nie jest tak jak w filmach. To wielkie blogoslawienstwo i… — dodala ze zlosliwym usmieszkiem — … blancs to nie spotyka.
— Coz, szczerze mowiac… — zaczalem.
— Non — uciela. — Jesli sam tego nie zechcesz, jesli nie poprosisz o blogoslawienstwo, on nie przyjdzie.
— Aleja tego chce — powiedzialem z naciskiem.
— Ha. Do ciebie nie przyjdzie nigdy. Marnujesz moj czas. — Zrobila w tyl zwrot i zniknela za zaslona z paciorkow.
Uznalem, ze nie ma sensu czekac, az zmieni zdanie. Raczej sie na to nie zanosilo — zreszta, nie zanosilo sie tez na to, by wudu moglo dac odpowiedzi na pytania o Mrocznego Pasazera. Powiedziala, ze to cos, co przychodzi na wezwanie, i nazwala blogoslawienstwem. Coz, przynajmniej ta odpowiedz roznila sie od innych, choc nie przypominalem sobie, zebym kiedykolwiek zapraszal Mrocznego Pasazera do siebie — zawsze po prostu byl. Ale tak dla pewnosci zatrzymalem sie przy krawezniku przed sklepem i zamknalem oczy. Wroc, prosze, powiedzialem w duchu.
I nic. Wsiadlem do samochodu i wrocilem do pracy.
Coz za interesujacy wybor, pomyslal Obserwator. Wudu. Widzial pewne uzasadnienie, oczywiscie, nie mogl temu zaprzeczyc. Ale najbardziej frapowalo go, co to mowilo o tamtym. Szedl wlasciwym tropem — i byl juz blisko.
A kiedy pojawi sie nastepna wskazowka, bedzie jeszcze o ten jeden krok blizej. Chlopak spanikowal tak, ze probowal sie wykrecic. Ale tego nie zrobil; bardzo pomogl i teraz juz podazal droga po swoja mroczna nagrode.
Dokladnie jak tamten.
30
Ledwie usadowilem sie na krzesle, a juz Debora wpadla do mojego boksu i klapnela na skladane krzeslo na