wprost biurka.
— Kurt Wagner zaginal — poinformowala mnie.
Czekalem na dalszy ciag, ale sie nie doczekalem, wiec skinalem glowa.
— Przyjmuje przeprosiny — powiedzialem.
— Ostatni raz widziano go w sobote po poludniu — ciagnela. — Jego kolega z pokoju zeznal, ze przyszedl wystraszony, ale nie chcial nic powiedziec. Zmienil buty, wyszedl i tyle. — Po chwili wahania dodala: — Zostawil plecak.
Przyznam, ze troche sie ozywilem.
— Co w nim bylo?
— Slady krwi. — Takim samym tonem zapewne wyznalaby, ze przyznaje sie do kradziezy ostatniego ciastka. — To krew Tammy Connor.
— Aha. — Pomyslalem, ze nie wypada wspominac o tym, ze dala krew do zbadania komus innemu. — Calkiem mocny dowod.
— Uhm. To on. To musi byc on. Zabil Tammy, schowal glowe do plecaka i zalatwil Manny'ego Borque'a.
— Na to wyglada — odparlem. — A szkoda. Zaczynalem oswajac sie z mysla, ze jestem winny.
— Przeciez to, kurwa, bez sensu — poskarzyla sie Debora. — Dobry student, z dobrego domu, jest w druzynie plywackiej… i tak dalej.
— I bardzo sympatyczny — powiedzialem. — Nie do wiary, ze robil takie straszne rzeczy.
— No dobrze — odburknela Debora. — Wiem, do cholery. Stara spiewka. Tyle ze… no dobra, gosc zabija swoja dziewczyne, to jeszcze rozumiem. I jej kolezanke, bo, przypuscmy, wszystko widziala. Ale cala reszte? I po kiego je spalac? No i o co chodzi z tymi byczymi lbami i z tym, jak mu tam, Smoluchem?
— Molochem — poprawilem ja. — Smoluch to taki brudas.
— Jeden czort. Ale to bez sensu, Dex. To znaczy… — Odwrocila wzrok i przez chwile myslalem, ze mimo wszystko przeprosi. Mylilem sie. — Jesli ma to jakis sens — powiedziala — to chyba tylko dla ciebie. Bo znasz sie na takich rzeczach. — Spojrzala na mnie, wciaz wyraznie zaklopotana. — To cos, no wiesz… to znaczy, czy to, hm… czy to wrocilo? Ten twoj, ee…
— Nie. Nie wrocil.
— Hm. To kiepsko.
— Wyslalas list gonczy za Kurtem Wagnerem? — spytalem.
— Dex, znam swoj fach. Jesli jest w okregu Miami — Dade, dopadniemy go. Szuka go tez FDLE. Jesli jest na Florydzie, ktos go znajdzie.
— A jesli nie ma go na Florydzie?
Spojrzala na mnie twardym wzrokiem i zobaczylem w niej zaczatki podobienstwa do Harry'ego z czasow, zanim sie rozchorowal, a mial za soba juz tak wiele lat sluzby w policji: znuzonego i przyzwyczajonego do rutynowych porazek.
— Wtedy pewnie ujdzie mu to na sucho. A ja bede musiala aresztowac ciebie, zeby nie stracic roboty.
— No coz. — Usilowalem zachowac dobry humor w obliczu wszechogarniajacej, ponurej szarosci. — Miejmy nadzieje, ze jezdzi latwym do rozpoznania samochodem.
Prychnela.
— Czerwonym geo. Wiesz, takim minidzipem.
Zamknalem oczy. Poczulem nagle, ze cala krew splywa mi do stop.
— Czerwonym, powiadasz? — uslyszalem, jak pytam zdumiewajaco spokojnym glosem.
Nie bylo odpowiedzi i otworzylem oczy. Debora wpatrywala sie we mnie z podejrzliwoscia tak silna, ze wrecz moglem jej dotknac.
— Co to, do cholery. Jeden z tych twoich glosow?
— Ktoregos wieczoru czerwony geo jechal za mna do samego domu — odparlem. — A potem ktos probowal sie do mnie wlamac.
— Niech to szlag — warknela. — Kiedy mi to, kurwa, zamierzales powiedziec?
— Kiedy tylko uznasz, ze znow mozesz sie do mnie odzywac — wyjasnilem.
Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu Debora spasowiala i wbila wzrok w buty.
— Mialam duzo roboty. — Zabrzmialo to niezbyt przekonujaco.
— Jak Kurt Wagner — odparowalem.
— No juz dobrze, Jezu. — Wiedzialem, ze bedzie mi to musialo wystarczyc za przeprosiny. — Tak, jest czerwone. Ale, kurde — ciagnela, wciaz nie podnoszac glowy — chyba ten stary mial racje. Zlo wygrywa.
Nie chcialem, zeby moja siostra byla az tak zdolowana. Przydalaby sie jakas dowcipna uwaga, cos, co wlaloby otuche w jej serce i rozproszylo ponura atmosfere, ale niestety, w glowie mialem pustke.
— Coz. Jesli zlo wygrywa, przynajmniej bedziesz miala co robic.
Wreszcie podniosla glowe, ale bez cienia usmiechu na twarzy.
— Taa — mruknela. — W nocy jakis facet z Kendall zastrzelil zone i dwojke dzieci. I dali to mnie. — Wstala i wyprostowala sie powoli, przybierajac prawie swoja normalna poze. — Nasi gora — powiedziala i wyszla z mojego gabinetu.
Uklad okazal sie idealny. Nowe istoty mialy samoswiadomosc i dzieki temu duzo latwiej bylo nimi manipulowac — i z duzo wieksza satysfakcja. Poza tym bardziej ochoczo zabijaly sie nawzajem i TO nie musialo dlugo czekac na nowego nosiciela, ani na kolejna okazje, by sie rozmnozyc. Goraco zachecalo nosiciela do zabojstwa, a potem niecierpliwie czekalo na to dziwne, cudowne pecznienie.
Jednak tym razem uczucie rodzilo sie powoli, by ostatecznie tylko polechtac TO i zniknac. Nic poza tym. Ani kwitnienia, ani potomstwa.
TO bylo zdumione. Dlaczego nie udalo sie rozmnozyc? Musial zaistniec jakis powod i TO systematycznie i umiejetnie szukalo odpowiedzi. Przez wiele lat, gdy nowe istoty przeobrazaly sie i rosly, TO eksperymentowalo. I krok po kroku odkrylo warunki niezbedne do tego, by moglo sie rozmnazac. Musialo zginac calkiem sporo istot, zanim TO nabralo pewnosci, ze poznalo odpowiedz, ale ilekroc powtarzalo wszystkie czynnosci zgodnie z wypracowana receptura, powolywalo do zycia nowa swiadomosc, ktora z bolem i przerazeniem uciekala w swiat. TO czulo sie usatysfakcjonowane.
Metoda sprawdzala sie najlepiej, kiedy nosiciele byli z lekka nie — zrownowazeni, czy to pod wplywem napojow, ktore zaczeli warzyc, czy tez swoistego transu, w jaki sie wprawiali. Ofiara musiala wiedziec, co ja czeka, a jesli pojawila sie jeszcze jakas publicznosc, jej emocje podsycaly i potegowaly doznanie.
Do tego dochodzil ogien — doskonala metoda usmiercania ofiar. Zdawal sie wyzwalac cala ich esencje w jednym, poteznym impulsie spektakularnej energii.
No i wreszcie wszystko szlo sprawniej, w przypadku ofiar mlodych. Emocje otoczenia mialy duzo silniejsze natezenie, zwlaszcza u rodzicow. Niewyobrazalna rozkosz.
Ogien, trans, mlode ofiary. Prosta receptura.
TO zaczelo naciskac, by nowi nosiciele stworzyli odpowiednie warunki na stale. Okazali sie zaskakujaco skorzy do pomocy.
31
Kiedy bylem maly, widzialem w telewizji artyste cyrkowego, popisujacego sie zonglowaniem. Facet mial kilka gietkich pretow z talerzami na koncu i, zeby nie pospadaly, krecil pretami tak, ze talerze stale sie obracaly. Gdy tylko spowalnial ruchy albo sie odwracal, chocby na chwile, talerze jeden po drugim zaczynaly sie kolebac i spadaly z brzekiem na ziemie.
Doskonala metafora zycia, co? Wszyscy probujemy utrzymac wirujace talerze w gorze, a kiedy juz je podniesiemy, to nie mozna spuscic ich z oczu i trzeba zasuwac bez wytchnienia. Tyle ze w zyciu jest tak, ze ktos ciagle dorzuca wiecej talerzy, chowa prety i niepostrzezenie zmienia prawo ciazenia. I dlatego ilekroc czlowiek mysli, ze wszystkie talerze wiruja jak nalezy, za jego plecami nagle rozlega sie straszliwy brzek i na ziemi laduje cala sterta talerzy, o ktorych istnieniu nawet nie wiedzial.
Przyklad? Prosze bardzo. Pochopnie zalozylem, ze dzieki tragicznej smierci Manny'ego Borque'a jeden talerz