Bardzo lagodnie i calkiem cicho zalany blaskiem swiatel szczyt gory odplynal w dol. Nawet lot balonem bylby glosniejszy. Dopiero uwaznie nastawiajac ucha mozna bylo zlowic pomruk dwoch silniczkow napedzajacych rolki obejmujace tasme w gorze i w dole kapsuly.
Szybkosciomierz pokazal piec metrow na sekunde. Morgan systematycznie zwiekszal moc, az rozpedzil pajaka do szybkosci piecdziesieciu metrow na sekunde czyli prawie dwustu kilometrow na godzine. Byla to optymalna szybkosc wehikulu przy takim obciazeniu. Po odrzuceniu dodatkowej baterii akumulatorow miala wzrosnac do prawie dwustu piecdziesieciu.
— Powiedz cos, Van! — odezwal sie Warren Kingsley.
— A daj mi spokoj — odparl Morgan. — Zamierzam nieco sie odprezyc, podziwiac krajobraz. Przyda mi sie kilka godzin relaksu. Jesli marzylo ci sie nieustanne sprawozdanie z ekspedycji, trzeba bylo wyslac Maxine Duval.
— Dodzwania sie tu od godziny.
— Pozdrow ja cieplo i powiedz, ze jestem zajety. Moze gdy dotre do wiezy… A wlasnie, co z nimi?
— Temperatura ustabilizowala sie na dwudziestu stopniach. Kontrola Monsunow wspiera ich co dziesiec minut skromnym megawatem. Ale profesor Sessui dostal piany na ustach. Mowi, ze te lasery rozstrajaja mu instrumenty.
— A powietrze?
— Nie za dobrze. Cisnienie spadlo znaczaco, no i oczywiscie coraz wiecej dwutlenku wegla. Ale jesli dotrzesz na czas, to wytrwaja. Unikaja niepotrzebnych ruchow, by oszczedzac tlen.
Wszyscy, procz profesora Sessui. O to ostatnie gotow jestem sie zalozyc, pomyslal Morgan. Ciekawie bedzie spotkac tego czlowieka, ktorego zycie wlasnie probowal ratowac. Czytal juz kilka jego wielokrotnie nagrodzonych ksiazek popularno-naukowych i uwazal je za napisane nazbyt kwiecistym stylem i przereklamowane. Morgan podejrzewal, ze autor moze byc kims podobnym do swoich dziel. — A ci z dziesiatego tysiaca?
— Wyrusza za dwie godziny. Instaluja jeszcze cos tam w transporterze. Chca miec pewnosc, ze pozar sie nie powtorzy.
— Swietnie. Podejrzewam, ze to pomysl Bartoka.
— Zapewne. Pojada polnocnym szlakiem na wypadek, gdyby eksplozja nazbyt uszkodzila poludniowy. W najlepszym razie beda na miejscu za… kurcze… dwadziescia jeden godzin. Masa czasu, nawet jesli nie wyslemy pajaka po raz drugi.
Mimo zartobliwego tonu Morgan wiedzial, ze za wczesnie jeszcze na relaks, chociaz wszystko szlo na razie zgodnie z oczekiwaniami. Nastepne trzy godziny faktycznie mialo mu wypelnic jedynie podziwianie widokow.
Byl juz na wysokosci trzydziestu kilometrow. Wokol trwala tropikalna noc. Nawet bez ksiezyca widzial w dole mozaike swiatelek miast i wiosek wyspy. Spogladajac tak na gwiazdy w gorze i konstelacje lamp w dole, Morgan z latwoscia zdolal sobie wyobrazic, ze trwa zawieszony z dala od jakiejkolwiek planety, zagubiony gdzies w glebinach kosmosu. Niedlugo ujrzy cala Taprobane okolona blaskiem nadmorskich osiedli. Gdzies daleko na polnocy pojawila sie na tle nieba jasniejsza plama. Zapowiedz switu? Dopiero po chwili zrozumial, ze to luna najwiekszych miast Poludniowego Hindustanu.
Dotarl na pulap niedostepny dla najnowoczesniejszych nawet samolotow. Jego podroz stala sie czyms nowym w historii transportu powietrznego. Wprawdzie pajaki docieraly juz na wysokosc dwudziestu kilometrow, nikt jednak nie powazyl sie ruszyc wyzej, gdzie niemozliwa bylaby juz zadna akcja ratunkowa. Pierwsze powazne prace na tasmach mialy ruszyc dopiero po dotarciu podstawy wiezy nad sama Ziemie. Wowczas do gory ruszylyby przynajmniej trzy pajaki. Morgan zastanowil sie nad ewentualnymi konsekwencjami zaciecia sie mechnizmu napedu. Bylby to wyrok na rozbitkow w „piwnicy”, wyrok na niego…
Piecdziesiat kilometrow. Dotarl do miejsca, ktore w normalnych warunkach stanowilo dolny pulap jonosfery. Nie oczekiwal, rzecz jasna, ze zobaczy cokolwiek na ksztalt pasa granicznego, ale spotkala go niespodzianka.
Najpierw uslyszal ciche potrzaskiwanie w sluchawkach, potem katem oka dojrzal blysk swiatla. Jego zrodlo bylo gdzies w dole. Morgan przekrecil zewnetrzne lusterko tak, by widziec co dzieje sie pod kapsula. W pierwszej chwili zdumial sie, potem lekko wystraszyl, w koncu wezwal gore.
— Mam towarzystwo — oznajmil. — To chyba cos z dzialki profesora Sessuiego. Kula swiatla, okolo dwudziestu centymetrow srednicy. Sunie po tasmie tuz pode mna i caly czas trzyma dystans. Mam nadzieje, ze tak pozostanie. Musze jednak przyznac, ze jest piekna. Niebieskawa, co kilka sekund migocze. I slysze jaw radio.
Kingsley odezwal sie dopiero po minucie.
— Spokojnie, to tylko ognie swietego Elma — powiedzial z przekonaniem. — Podobne atrakcje pojawiaja sie na tasmie podczas kazdej burzy z piorunami. Na pokladzie pierwszego pajaka wlosy stanelyby ci deba, ale w tym jestes dobrze izolowany.
— Nie mialem pojecia, ze cos takiego moze sie zdarzyc na takiej wysokosci.
— My tez nie. Profesor lepiej ci to wszystko wyjasni.
— Och… blednie. Puchnie i znika. Juz jej nie ma. Pewnie atmosfera jest zbyt rozrzedzona. Szkoda, ze sobie poszla…
— To byl tylko prolog — powiedzial Kingsley. — Popatrz w gore.
Gwiazdy blysnely w lusterku, gdy Morgan obrocil je ku zenitowi. W pierwszej chwili nie dostrzegl niczego szczegolnego, musial dopiero wylaczyc lampki kontrolne na tablicy i poczekac, az oczy przywykna do ciemnosci.
Powoli zaczal dostrzegac czerwonawa poswiate pochlaniajaca blask gwiazd. Byla coraz jasniejsza i rozciagala sie daleko poza pole widoczne w lusterku, ogarnela juz polowe nieba i dala sie dostrzec bezposrednio przez szybe kapsuly. Ku Ziemi wyciagala sie migotliwa, ruchoma klatka swiatla. Morgan zaczal rozumiec, dlaczego profesor Sessui gotow byl poswiecic zycie, by poznac sekrety tego zjawiska.
47. Ponad zorza
Morgan watpil, by zawieszony piecset kilometrow wyzej profesor Sessui mial podobnie wspanialy widok. Sila burzy narastala gwaltownie. Audycje na falach krotkich, wykorzystywanych wciaz w wielu mniej istotnych celach, musialy byc juz zupelnie nieslyszalne i to na calym swiecie. Morgan nie byl pewien, czy rzeczywiscie slyszy lekki szmer, jakby przesypujacego sie piasku czy kruszacych sie suchych galazek, czy moze tylko mu sie zdaje. Ten odglos z pewnoscia nie dobiegal ze sluchawek, te bowiem byly wylaczone.
Przez cale niebo ciagnely sie obramowane karmazynem zaslony jasnej zieleni’. Kolysaly sie powoli, jakby targane niewidoczna dlonia. W rzeczywistosci drzaly pod naporem slonecznego wiatru, deszczu czasteczek pedzacych z szybkoscia miliona kilometrow na godzine, mijajacych Ziemie i odlatujacych dalej. Zorza lsnila teraz rowniez na Marsie, zas trujaca atmosfera Wenus musiala byc skapana w ogniu. Ponad kurtynami falowaly dlugie wstegi na wpol rozlozonego wachlarza. Czasem celowaly wprost w Morgana, oslepiajac go na cale minuty niczym promienie wielkich reflektorow przeciwlotniczych. W koncu musial wylaczyc cale wewnetrzne oswietlenie kapsuly, bo przy wpadajacym przez okno blasku spokojnie mozna by czytac.
Dwiescie kilometrow. Pajak wciaz wspinal sie bezglosnie, bez wysilku. Az trudno uwierzyc, ze dokladnie godzine temu opuscil Ziemie. W zasadzie trudno bylo uznac, ze Ziemia wciaz jeszcze istnieje gdzies poza tymi kanionami ognia.
Przedstawienie nie trwalo dlugo. Po kilkunastu sekundach potencjaly pola magnetycznego i naplywajacych ladunkow wyrownaly sie. Jednak przez te kilka chwil Morgan mial wrazenie, ze oto wydobywa sie z przepasci, przy ktorych blednie nawet Valles Marineris, Wielki Kanion Marsa. Potem wysokie na sto kilometrow klify zbladly, ukazujac znow punkciki gwiazd, przypomnialy, ze sa tylko zwidami, gra swiatel.
Niczym samolot wzlatujacy ponad chmury, kapsula Morgana wspinala sie ponad arene swietlnego spektaklu. Fluoryzujaca, skotlowana mgla zostawala w dole. Wiele lat temu zdarzylo sie Morganowi wziac udzial w rejsie po morzach tropikalnych, wspomnial jak pewnej nocy dolaczyl do pasazerow podziwiajacych z rufy swietlista wstege kilwateru. Obecnie widziane zielenie i blekity mialy w sobie cos z tamtego blasku wywolanego przez miliony czasteczek planktonu. Wyobrazil sobie, ze teraz tez patrzy na igraszki zywych istot, niewidzialnych bestii zamieszkujacych gorne warstwy atmosfery…