— Nie moge stad odejsc. Nie mam jeszcze czternastu lat.

— Czy on ci powiedzial, ze jestes jego niewolnica? Niewolnictwo jest w Podgorzu zakazane.

— Nie jestem niewolnica — odrzekla zirytowana Melissa. — Mam dwanascie lat. A myslalas, ze ile?

— Myslalam, ze kolo dwunastu — powiedziala Wezyca, nie chciala bowiem przyznac, ze uwazala ja za jeszcze mlodsza. — Co za roznica?

— A ty moglas isc tam, gdzie chcialas, gdy mialas dwanascie lat?

— Tak, oczywiscie, ze moglam. Mialam szczescie przebywac w miejscu, ktorego nie chcialam opuszczac. Ale moglam wyjechac.

Melissa zamrugala.

— Tak… Tu jest inaczej. Jesli odejdziesz, pojdzie za toba twoj opiekun. Juz raz to zrobilam i wlasnie tak sie stalo.

— Ale dlaczego?

— Bo ja nie moge sie ukrywac — odparla rozzloszczona Melissa. — Mowilas, ze ludziom to nie przeszkadza, ale powiedzieli Rasowi, gdzie jestem, i on zabral mnie z powrotem…

Wezyca dotknela jej dloni. Melissa milczala.

— Przepraszam — rzekla Wezyca. — Nie to chcialam powiedziec. Chodzi mi tylko o to, ze nikt nie ma prawa zmuszac cie do przebywania tutaj wbrew twojej woli? Dlaczego musialas sie ukrywac? Nie moglas po prostu odebrac zaplaty i pojsc tam, gdzie mialas ochote?

Melissa zasmiala sie gorzko.

— Jakiej zaplaty? Dzieciom sie nie placi. A Ras jest moim opiekunem. Musze robic, co mi kaze. Musze z nim zostac. Takie jest prawo.

— To prawo jest straszne. Wiem, ze on cie krzywdzi. Prawo nie moze nakazywac ci przebywania z kims takim jak on. Pozwol mi porozmawiac z burmistrzem. Moze jakos to urzadzi i bedziesz mogla robic, co zechcesz.

— Panienko, nie! — Melissa przypadla do lozka i kleczac, chwycila sie poslania. — Kto mnie wezmie? Nikt! Zostawia mnie u niego, ale bede musiala powiedziec o nim niedobre rzeczy. A wtedy on bedzie jeszcze podlejszy. Prosze cie, niczego nie zmieniaj!

Wezyca podniosla ja z kleczek i objela, ale Melissa skulila sie i wyrwala z ramion uzdrowicielki. Kiedy zas Wezyca, puszczajac dziewczynke, przesunela reka po jej lopatce, mala rzucila sie nagle do przodu i krzyknela z bolu.

— Co sie stalo?

— Nic!

Wezyca podciagnela koszule Melissy i popatrzyla na jej plecy. Bito ja pasem albo kijem — czyms, co sprawia bol, lecz nie zostawia krwawych sladow. I nie czyni Melissy niezdolna do pracy.

— Jak… — urwala. — Niech to cholera! Ras byl na mnie wsciekly, prawda? Nakrzyczalam na niego, a teraz masz przeze mnie klopoty. Zgadza sie?

— Panienko Wezyco. On bije, kiedy chce. On tego nie planuje.

Tak samo traktuje mnie i konie. — Cofnela sie i popatrzyla na drzwi.

— Nie idz. Zostan tu na noc. Jutro pomyslimy, co dalej.

— Nie, panienko, prosze. Jest dobrze. Nic sie nie stalo. Spedzilam tu cale zycie i wiem, jak sobie radzic. Nic nie rob. Prosze.

Musze juz isc.

— Poczekaj…

Ale Melissa wysliznela sie z pokoju i zamknela za soba drzwi. Kiedy Wezyca wyszla z lozka i poczlapala za dziewczynka, ta byla juz w polowie drogi do schodow. Wezyca oparla sie o futryne i wychylila sie na korytarz.

— Musimy o tym porozmawiac! — krzyknela, ale Melissa zbiegla w milczeniu po schodach i zniknela.

Wezyca, utykajac, wrocila do swojego luksusowego lozka, wsunela sie pod cieple koce i przykrecila swiatlo lampy, myslac o Me-lissie pograzonej w ciemnej i chlodnej nocy.

Budzac sie powoli, Wezyca lezala nieruchomo. Chcialaby przespac caly dzien i miec go juz za soba. Tak rzadko zdarzalo sie jej chorowac, ze kiedy juz sie to zdarzylo, nie umiala spokojnie przyjac tego do wiadomosci. Biorac pod uwage surowe wyklady, ktore robila burmistrzowi, osmieszylaby sie teraz, gdyby nie skorzystala z wlasnych rad. Westchnela. Mogla ciezko pracowac przez caly dzien, mogla odbywac dlugie podroze pieszo lub konno — i czulaby sie dobrze. Obecnie jednak wscieklosc, adrenalina i zacietosc stoczonej bojki sprzysiegly sie przeciwko niej.

Zebrala w sobie reszte sil i nieznacznie sie poruszyla. Wciagnela powietrze i zamarla. Bol w prawym kolanie — tam, gdzie artretyzm najbardziej dawal sie we znaki — jeszcze bardziej sie nasilil. Kolano opuchlo i zesztywnialo, bolaly ja wszystkie stawy. Przywykla juz do tego bolu, ale tego dnia po raz pierwszy czula tez klucie w prawym ramieniu. Z powrotem sie polozyla. Gdyby zmusila sie dzisiaj do wyjazdu, rozlozylaby sie nawet na dluzej, gdzies na gluchej pustyni. Umiala w razie potrzeby ignorowac bol, ale kosztowalo ja to wiele energii i odbijalo sie pozniej na wszystkim. A teraz jej cialo nie moglo sobie na to pozwolic.

Ciagle nie pamietala, gdzie polozyla pas ani dlaczego szukala go w nocy. Usiadla nagle, przypomniawszy sobie Melisse. O malo co nie krzyknela. Poczucie winy bylo rownie silne jak protesty jej ciala. Musiala cos zrobic, ale przeciez spor z Rasem nie pomoglby malej. Nie wiedziala, co moze jeszcze uczynic. Przez chwile nie byla nawet pewna, czy uda sie jej dojsc do lazni.

Zdolala jednak tam dotrzec. Pas z przyczepionym do niego woreczkiem i nozem wisial na haczyku. Wydawalo jej sie, ze zostawila to wszystko na podlodze. Byla nieco zaklopotana, gdyz zazwyczaj dbala o porzadek.

Miala posiniaczone czolo, a na dlugiej, plytkiej szramie zrobil sie strup. Nie mogla juz z tym nic wiecej zrobic. Wyciagnela z woreczka aspiryne, polknela duza dawke leku i poczlapala z powrotem do lozka. Czekajac na sen, zastanawiala sie, o ile czestsze stana sie ataki artretyzmu wraz z uplywem lat. Nie dalo sie im zapobiec, ale mozna bylo radzic sobie z nimi w calkiem przytulnym miejscu. Takim jak to.

Szkarlatne slonce bylo juz wysoko ponad rzadkimi, szarymi chmurami, kiedy Wezyca znowu sie obudzila. W uszach czula lekkie dzwonienie po aspirynie. Zgiela ostroznie prawe kolano i z ulga stwierdzila, ze jest juz bardziej sprawne i mniej boli. Ponownie rozleglo sie stukanie do drzwi, ktore chwile wczesniej wyrwalo ja ze snu.

— Prosze.

Gabriel otworzyl drzwi i zajrzal do srodka.

— Wezyco, dobrze sie czujesz?

— Tak. Zapraszam.

Gabriel wszedl do srodka, a ona usiadla na lozku.

— Jesli cie obudzilem, to przepraszam. Zagladalem tu juz kilka razy, a ty nawet nie drgnelas.

Wezyca odrzucila koce i pokazala mu kolano. Opuchlizna wyraznie zmalala, choc nie byl to jeszcze stan normalny. Poza tym stluczenie stalo sie czarnofioletowe.

— Dobrzy bogowie… — westchnal Gabriel.

— Jutro rano bedzie wygladac lepiej — rzekla Wezyca. Przesunela sie, zeby mogl usiasc przy niej. — Mysle, ze moglo byc gorzej.

— Skrecilem sobie kiedys noge w kolanie i przez tydzien wygladala jak melon. Jutro rano, powiadasz? Uzdrowiciele musza szybko wracac do zdrowia.

— Ja nie skrecilam kolana, ja je tylko sobie stluklam. Ten obrzek to skutek artretyzmu.

— , Artretyzmu! Myslalem, ze ty nigdy nie chorujesz.

— Nigdy nie zapadam na choroby zakazne. Uzdrowiciele zawsze cierpia na artretyzm albo cos jeszcze gorszego. — Wzruszyla ramionami. — Przyczyna jest uklad odpornosciowy. Juz ci o nim opowiadalam. Czasami cos szwankuje i przeciwciala atakuja organizm, ktory maja bronic.

Nie znalazla powodu, by opisywac mu naprawde powazne choroby, zagrazajace uzdrowicielom. Gabriel zaproponowal jej sniadanie i Wezyca ze zdziwieniem stwierdzila, ze jest glodna.

Spedzila dzien na goracych kapielach i wylegiwaniu sie w lozku, poniewaz po tak duzej dawce aspiryny ogarnela ja sennosc. Tak przynajmniej lek dzialal na nia. Co jakis czas przychodzil Gabriel, by troche przy niej posiedziec, lub pojawiala sie Larril z taca albo Brian z raportem na temat stanu burmistrza. Ojciec Gabriela nie potrzebowal opieki uzdrowicielki, odkad probowal wstac z lozka. Brian okazal sie znacznie lepszym opiekunem niz

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×