Warknal cos niezrozumiale, ale nie zniknal zupelnie za gesta roslinnoscia. Wrocil do Wezycy, przykucnal i chwycil buklak z woda. Pil lapczywie, a potem wytarl usta rekawem i rozejrzal sie wokol siebie w poszukiwaniu jedzenia.

— Bedzie sniadanie?

— Sadzilam, ze masz zamiar umrzec.

Prychnal.

— Wszyscy w moim obozie musza zapracowac na swoj posilek — oswiadczyla Wezyca. — Ty mozesz na to zasluzyc mowieniem.

Mezczyzna wbil wzrok w ziemie i westchnal. Mial ciemne, krzaczaste brwi, ktore ocienialy jego jasne oczy.

— Zgoda — powiedzial. Usiadl, krzyzujac nogi, i oparl ramiona na kolanach, opuszczajac dlonie na ziemie. Jego palce drzaly.

Wezyca czekala, ale on nic nie mowil.

W ciagu kilku ostatnich lat zniknelo dwoje uzdrowicieli. Wezyca ciagle pamietala ich pod imionami, ktore nosili jako dzieci, zanim jeszcze wyjechali z osrodka na okres probny. Nie przyjaznila sie zbyt blisko z Philippe, za to Jenneth byla jej ulubiona starsza siostra i jednym z trojga najdrozszych jej ludzi. Pamietala jeszcze te zime i wiosne probnego roku Jenneth, gdy spolecznosc uzdrowicieli powoli godzila sie z faktem, ze ona nie wroci. Nigdy nie stwierdzono, co sie z nia stalo. Czasami bywalo tak, ze po smierci ktoregos z uzdrowicieli w osrodku zjawial sie poslaniec z tragiczna wiescia; zdarzalo sie nawet, ze oddawano weze. Ale nie bylo zadnych wiadomosci od Jenneth. Niewykluczone, ze szaleniec siedzacy teraz przed Wezyca napadl na nia w jakims ciemnym zaulku i zabil, zeby zdobyc weza snu.

— Wiec? — zapytala ostro Wezyca.

Wariat wzdrygnal sie.

— Co?

Popatrzyl na nia katem oka. Wezyca probowala zachowac zimna krew.

— Skad jestes?

— Z poludnia.

— Z ktorego miasta?

Na jej mapach zaznaczono poludniowa przelecz, ale nic poza tym. Ludzie mieli powody, by unikac terenow wysunietych najdalej na poludnie.

Wzruszyl ramionami.

— Z zadnego. Zadne miasto sie nie ostalo. Tylko peknieta kopula.

— Skad miales weza snu?

Ponownie wzruszyl ramionami.

Wezyca zerwala sie na rowne nogi i chwycila go za brudne ubranie.

— Odpowiadaj!

Po twarzy splynela mu lza.

— Niby jak? Nie rozumiem cie. Skad go mialem? Ja go nigdy nie mialem. One tam byly, ale nie moje. Byly w tym miejscu, gdy sie w nim znalazlem, i byly, gdy wyjechalem. Nie potrzebowalbym twojego, gdybym mial kilka swoich.

Szaleniec osunal sie na ziemie, kiedy tylko Wezyca zwolnila uchwyt.

— Kilka swoich?

Uniosl rece, pozwalajac, by rekawy opadly az za lokcie. Takze na przedramionach, po ich wewnetrznej stronie, na nadgarstkach, wszedzie tam, gdzie widac bylo zyly, znajdowaly sie slady po ukaszeniach.

— Najlepiej jest wtedy, gdy atakuja wszystkie naraz — powiedzial rozmarzonym glosem. — W szyje, to szybkie i pewne, w razie naglej potrzeby, zeby przetrwac. Najczesciej Polnocny daje wlasnie cos takiego. A jesli zrobisz dla niego cos dodatkowo, daje ci to na calym ciele. — Wariat skulil sie i potarl ramiona, jakby zrobilo mu sie zimno. Az poczerwienial z podniecenia i pocieral sie coraz mocniej i coraz szybciej. — Wtedy czujesz… czujesz… wszystko sie rozjasnia, ploniesz, wszystko… I tak dlugo, dlugo…

— Przestan!

Upuscil dlonie na ziemie i spojrzal na Wezyce metnym wzrokiem.

— Co?

— Ten Polnocny… On ma weze snu?

Szaleniec pokiwal glowa, znowu wpadajac w rozmarzenie.

— Duzo?

— Cala jame. Czasami spuszcza kogos na dol, to jest nagroda…

Ale nie mnie, tylko wtedy, za pierwszym razem…

Wezyca usiadla, patrzac na wariata niewidzacym wzrokiem, wyobrazajac sobie te delikatne stworzenia w wystawionej na dzialanie zywiolow jamie.

— Skad on je ma? Czy handluja z nim ludzie z Miasta? Czy robi interesy z pozaziemskimi?

— Skad je ma? One tam sa. Polnocny je ma.

Wezyca trzesla sie rownie mocno jak szaleniec. Objela rekami kolana, napiela wszystkie miesnie, a potem wolno je rozluznila. Rece przestaly drzec.

— Rozzloscil sie na mnie i kazal odejsc — powiedzial mezczyzna. — Bylem bardzo chory… A pozniej uslyszalem o uzdrowicielce i chcialem ciebie znalezc, ale ciebie nie bylo i zabralas ze soba weza snu… — Mowil teraz szybciej i wyzszym glosem. — Ludzie mnie przepedzili, ale ja jechalem za toba, az wrocilas na pustynie… nie moglem juz dluzej, po prostu nie moglem… Probowalem wrocic do domu, ale nie moglem, wiec polozylem sie, zeby umrzec, ale tez nie moglem… Dlaczego przyszlas prosto do mnie, skoro nie masz weza snu? Dlaczego nie dajesz mi umrzec?

— Na razie nie umrzesz — rzekla Wezyca. — Bedziesz zyc tak dlugo, az zaprowadzisz mnie do Polnocnego i jego wezy. A potem mozesz zyc albo umrzec, twoja sprawa.

Szaleniec wpatrywal sie w nia.

— Ale Polnocny kazal mi odjesc.

— Nie musisz go juz sluchac. Nie ma nad toba wladzy, jezeli nie daje ci tego, czego pragniesz. Pozostaje ci tylko pomoc mi zdobyc te weze.

Mezczyzna patrzyl na nia przez dluzsza chwile, mrugajac oraz marszczac czolo w glebokim zamysleniu. Nagle twarz mu sie rozjasnila i pojawilo sie na niej uczucie radosci. Ruszyl w strone uzdrowicielki, potknal sie i sunal dalej na czworakach. Kleczac przy niej, chwycil ja za rece swoimi brudnymi i twardymi dlonmi. Pierscien, ktorym przecial czolo Wezycy, byl pozbawiony kamienia.

— To znaczy, ze pomozesz mi zdobyc weza snu? — Usmiechnal sie. — Ktorego zawsze moglbym uzywac?

— Tak — odparla Wezyca przez zacisniete zeby. Cofnela rece, gdy wariat zaczal okrywac je pocalunkami. Zlozyla mu obietnice i choc wiedziala, ze to jedyny sposob, by go dla siebie pozyskac, czula sie, jakby popelnila potworny grzech.

11

Ksiezyc swiecil slabo nad piekna droga wiodaca do Podgorza. Arevin byl tak bardzo pochloniety swoimi myslami, ze ani sie spostrzegl, a juz zapadl zmierzch. Chociaz osrodek uzdrowicieli zostawil za soba juz wiele dni temu, nie spotkal do tej pory nikogo, kto wiedzialby cos o Wezycy. Mogla byc tylko w Podgorzu, poniewaz dalej na poludnie nie bylo juz nic. Mapy Gor Centralnych pokazywaly w tym miejscu szlak pasterzy, prowadzacy stara, nie uzywana juz przelecza, ktora przecinala wschodni lancuch gor i na tym sie konczyla. Tutaj, podobnie jak w kraju Arevina, podroznicy nie zapuszczali sie zbyt daleko na poludnie.

Arevin probowal nie zastanawiac sie nad tym, co zrobi, jesli nie znajdzie Wezycy w Podgorzu. Byl jeszcze zbyt daleko od gorskich szczytow, zeby miec widok na wschodnia pustynie, i wcale sie tym nie martwil. Dopoki nie widzial nadchodzacych burz, mogl sobie wyobrazac, ze pogodna aura potrwa tam teraz dluzej niz zwykle.

Przejechal po szerokim zakolu, popatrzyl w gore, zamrugal i przyslonil lampe. Widzial przed soba swiatla

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×