znalezc sie w miejscu lsniacym i nowiutkim, nie skalanym przez zaden dawny blad.

W dole plynela rzeka, ktora byla obojetna na sprawy swiata. Nic dla niej sie nie liczylo. Zabierze kiel mastodonta, czaszke mamuta, ludzkie piszczele, drzewo, rzucony kamien lub karabin — wszystko pochlonie, oblepi mulem i piaskiem, ukryje w glebinie, by przetaczac sie gora z szumem.

Milion lat temu nie bylo tu rzeki i za milion lat znow byc moze jej nie bedzie. Lecz bedzie Czlowiek albo przynajmniej ktos, komu nie beda obojetne sprawy swiata. Oto tajemnica wszechswiata: trwac w trosce.

Wolno odwrocil sie od przepasci i poczal gramolic sie wsrod glazow. Slyszal szmery wydawane przez male stworzenia, uciekajace przed nim w opadlych lisciach; raz ozwal sie zaspany swiergot obudzonego ptaka. W calym lesie panowala cisza pojednania — jakby blask Talizmanu trwal dalej, choc juz nie tak jasny, gleboki i intensywny.

Wyszedl na skraj lasu i zaczal pokonywac wzniesienie pola. Przed nim stala na szczycie wzgorza bryla stacji. Poczul, ze to, co dotychczas uwazal tylko za stacje, stalo sie znow jego domem. Wiele lat temu byl to dom rodzinny, potem — stacja tranzytowa. Teraz stacja tranzytowa byla jednoczesnie domem.

36.

Wszedl do stacji. W pomieszczeniu panowala cisza; bylo w niej cos zlowrogiego. Lampa plonela na biurku, a obok, na stoliku do kawy, blyskala piramida kul, rzucajac teczowe blaski niczym lustrzana kula, ktora uzywano w halasliwych latach dwudziestych, by zmieniac sale dansingowa w kraine czarow. Malenkie kolorowe refleksy fruwaly po calym pomieszczeniu; przypominaly zwariowane, roztanczone swietliki w technikolorze.

Chwile stal niezdecydowany, nie wiedzac, gdzie sie podziac. Czegos mu brakowalo i natychmiast uswiadomil sobie czego. Przez wszystkie lata mial karabin, ktory trzeba bylo powiesic na scianie albo polozyc na biurku. Teraz juz go nie mial.

„Musze usiasc i zabrac sie do pracy” — postanowil.

Trzeba bylo wszystko rozpakowac i poustawiac. Dziennik wymagal uzupelnienia i czekaly zalegle lektury. Bylo mnostwo do zrobienia.

Ulisses i Lucy odeszli, udajac sie w podroz do Galaktyki Centralnej, ale wrazenie pozostawione przez Talizman wciaz trwalo. Byc moze to uczucie bedzie zawsze mu towarzyszyc.

Wolno podszedl do sofy i usiadl na niej. Naprzeciw piramida kul rozpryskiwala krystaliczny deszcz kolorow. Siegnal po nia, lecz zaraz powoli odstawil. Po co mialby znow ja badac? Tyle razy probowal i nie udalo mu sie zglebic jej tajemnic, czego wiec sie teraz spodziewal.

„Ladna rzecz — pomyslal — choc bezuzyteczna.”

Zastanawial sie, jak Lucy sobie radzi, i doszedl do wniosku, ze na pewno swietnie. Byl pewien, ze da sobie rade wszedzie.

„Zamiast tak siedziec, powinienem zabrac sie do pracy — zdecydowal. — Mam mnostwo zaleglosci. Zaraz Ziemia zacznie lomotac do drzwi. Odbeda sie konferencje i spotkania, a za kilka godzin zjawia sie dziennikarze. Lecz zanim to nastapi, wroci Ulisses gotow do pomocy, a z nim byc moze inni.”

Postanowil najpierw cos zjesc; mial nadzieje, ze jesli posiedzi do pozna w nocy, na pewno sporo nadrobi.

„Samotne noce sprzyjaja pracowitosci — pomyslal. — Wlasnie teraz przyszla samotnosc, kiedy nie powinienem wcale odczuwac osamotnienia. Przeciez nie jestem juz sam, choc przed kilkoma krotkimi godzinami tak mi sie zdawalo. Teraz mam Ziemie i Galaktyke, Lucy i Winslowe’a, Ulissesa i Lewisa, i starego filozofa w sadzie.”

Wstal i podszedl do biurka. Wzial do reki figurke wyrzezbiona przez Winslowe’a. Trzymal ja w swietle lampy stojacej na biurku i wolno obracal w dloniach. Dostrzegl, ze figurka wyraza samotnosc — niewypowiedziane osamotnienie czlowieka idacego w pojedynke.

Musial jednak kroczyc sam. Nie mogl inaczej. Nie bylo zadnego wyboru. To bylo zadanie tylko dla jednego czlowieka. Zostalo jeszcze tyle do zrobienia, ale zakonczyl sie pewien etap i rozpoczynal nowy.

Odstawil figurke na biurko i przypomnial sobie, ze nie podarowal jeszcze Winslowe’owi kawalka drewna przywiezionego przez podroznika z Thubana. Teraz juz Winslowe mogl sie dowiedziec, skad pochodzilo drewno. Beda mogli razem przegladac ksiegi zapisow, ustalac daty i pochodzenie kazdego kawalka. Stary Winslowe bedzie zadowolony.

Uslyszal szelest szat i odwrocil sie.

— Mary! — krzyknal.

Stala na granicy cienia. Fruwajace kolorowe blyski, wysylane przez piramide kul, nadawaly jej wyglad przybysza z krainy basni.

„To prawda — zaswitala mu szalona mysl — powrocilem do utraconej krainy czarow.”

— Musialam przyjsc — powiedziala. — Byles samotny, Enochu. Nie moglam nie przyjsc do ciebie.

Nie mogla nie przyjsc. Moze istotnie tak bylo. Wedlug zasad, ktore ustalil, istnial zapewne przemozny nakaz, ktory zmuszal ja, by przychodzila, gdy tylko jej potrzebowal.

„To pulapka — pomyslal — z ktorej ani ona, ani ja nie mozemy sie wydostac. Zamiast wolnej woli — mordercza precyzja slepego mechanizmu, ktory sam opracowalem. Nie powinna byla mnie odwiedzac i pewnie wiedziala o tym rownie dobrze jak ja, lecz nic nie mogla na to poradzic. Czy tak juz zostanie na zawsze?”

Stal bez ruchu; rozdzieralo go pragnienie Lucy i nierzeczywistosc jej istnienia, a ona zblizala sie do niego.

Byla juz blisko, za chwile stanie — znala przeciez zasady, podobnie jak on sam; oboje nie potrafili przyznac sie, ze byla to tylko iluzja.

Ale nie zatrzymala sie. Podeszla tak blisko, ze czul jej delikatny zapach kwiatu jabloni. Wyciagnela reke i polozyla na jego ramieniu.

To nie bylo dotkniecie cienia. Czul ucisk palcow jej chlodnej reki.

Stal sztywno, z jej dlonia na ramieniu.

„Blyskajace swiatelka! — pomyslal. — Piramida kul!”

Przypomnial sobie, od kogo ja dostal — od jednego z niezwyklych mieszkancow systemu Alfarda. Sztuke tworzenia krainy czarow poznal, czytajac literature pochodzaca wlasnie stamtad. Oni probowali mu pomoc, ofiarowujac piramide kul, lecz ich nie rozumial. Nastapila nieudana proba komunikacji — w koncu nietrudno o to: w galaktycznej wiezy Babel nader latwo bylo czegos nie pojac lub po prostu o czyms nie wiedziec.

Piramida kul byla cudownym, a jednoczesnie prostym urzadzeniem. Dzialala jak utrwalacz, rozpedzala wszelkie zludzenia, a kraine czarow zmieniala w rzeczywistosc. Mozna bylo stworzyc cos, potem wlaczyc piramide i twor zaczynal istniec tak prawdziwie, jakby nigdy nie zostal wymyslony.

„A jednak nie zawsze mozna oszukac samego siebie — myslal Enoch. — Wiadomo, ze cos jest uluda, nawet gdy zmienia sie to w rzeczywistosc.”

Niepewnie wyciagnal dlon w jej strone, lecz Mary opuscila reke i wolno cofnela sie o krok.

W panujacej ciszy — w strasznej ciszy samotnosci — stali naprzeciw siebie posrod kolorowych blyskow, igrajacych niczym rozbiegane myszy, wysylanych przez piramide kul.

— Przykro mi — odezwala sie Mary — ale to nic nie da. Nie mozemy sie oszukiwac.

Stal niemy i zawstydzony.

— Na to czekalam. Rozmyslalam o tym i marzylam.

— Ja tez — przyznal Enoch. — Nie spodziewalem sie, ze to nastapi.

Dopoki to trwalo, pozostawalo marzeniem. Romantycznym, niedosciglym, plonnym. Moze dlatego romantycznym, ze nie moglo sie ziscic.

— Jak gdyby ozyla lalka — rzekla Mary — albo ukochany pluszowy mis. Przykro mi, Enochu. Nie moglbys kochac lalki, ktora nagle ozyla, ani pluszowego misia. Bedziesz zawsze pamietal, czym byly przedtem. Lalka z wymalowanym usmiechem bezmyslnosci; mis, z ktorego sypia sie trociny.

— Nie! — krzyknal Enoch. — Nie!

— Biedny Enoch — powiedziala. — To bedzie dla ciebie straszne. Tak zaluje, ze nie moge ci pomoc. Przyjdzie ci zyc z tym tak dlugo.

— A ty! — zawolal. — Co teraz poczniesz?

Вы читаете Stacja tranzytowa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату