Tak jak Czlowiek mialby odpowiedzi na wiele pytan, gdyby zyl kilka milionow lat. Po kilku milionach lat od tego letniego poranka — jesliby wciaz tu byl — znalby odpowiedzi.
„Ja moglbym dopomoc — pomyslal Enoch. — Nie podam gotowych odpowiedzi, lecz ulatwie Czlowiekowi dotarcie do nich. Moge dac mu wiare, nadzieje i wskazac cel dazen, jakiego nie znal dotychczas.”
Zdawal sobie jednak sprawe, ze nie odwazy sie uczynic tego.
Obserwowal leniwy lot sokola daleko w dole, kolujacego nad szerokim goscincem rzeki. Powietrze bylo tak przejrzyste, ze gdyby Enoch natezyl wzrok, dostrzeglby kazde pioro w rozpostartych skrzydlach.
Okolica byla wprost bajecznie piekna. Przestwor, krystalicznie czyste powietrze i wrazenie oderwania, wyzwalajace wielkosc ducha. Jak gdyby miejsce, w ktorym Enoch sie znajdowal, bylo jego przystania, przystania, ktorej poszukuje kazdy czlowiek, a jesli juz ja znajdzie — moze uwazac, ze ma szczescie, bo wielu szuka i nie znajduje. Co gorsza, sa tez tacy, ktorzy nigdy nie podejmuja poszukiwan.
Stal na skale i spogladal na rzeke, leniwy lot sokola i zielony dywan lasow. Jego mysli poszybowaly wyzej, do innych swiatow, az zakrecilo mu sie w glowie. Wtedy pomyslal: ojczyzna. Wolno odwrocil sie i zszedl skalna droga. Wedrowal wsrod drzew po latami wydeptywanej sciezce.
Schodzac ze wzgorza, postanowil przy okazji spojrzec na kepke rozowych storczykow, zobaczyc, jak sie maja, sprobowac wyczarowac ich piekno, ktore znow objawi sie w czerwcu. Rozmyslil sie jednak; rosly dobrze ukryte w ustronnym zakatku, wiec nic nie moglo im sie stac. Byl czas, sto lat temu, ze kwitly na kazdym wzgorzu, i Enoch wracal do domu z ogromnym nareczem kwiatow. Matka wstawiala je do wielkiego brazowego dzbana i przez dzien lub dwa ich silny, odurzajacy zapach wypelnial caly dom. Teraz trudno bylo je spotkac. Zostaly wyniszczone przez bydlo wydeptujace pastwiska i przez zbieraczy amatorow. Przyrzekl sobie, ze odwiedzi je, jeszcze przed nastaniem mrozow, by sie upewnic, czy przetrwaja do wiosny.
Stanal na chwile i odprowadzil wzrokiem wiewiorke dokazujaca w galeziach debu. Potem przykucnal nad slimakiem, ktory pelzl w poprzek sciezki. Zatrzymal sie tez pod wielkim drzewem i patrzyl na latki mchu obrastajace pien. Wykryl ptaka spiewaka, ktory cicho przemknal z jednego drzewa na drugie.
Poszedl sciezka na skraj lasu, nastepnie wzdluz pola, az znalazl sie przy strumieniu wyplywajacym z pluskiem ze zbocza.
Przy strumieniu siedziala dziewczyna. Rozpoznal Lucy Fisher, gluchoniema corke Hanka Fishera mieszkajacego w dole rzeki. Przystanal i patrzyl; tyle bylo w niej wdzieku i piekna, naturalnego czaru wlasciwego istotom samotnym i o prostej duszy.
Siedziala, trzymajac uniesiona reke; na koniuszkach jej dlugich i wrazliwych palcow cos mienilo sie kolorami. Glowe miala podniesiona wysoko; postawa jej wyrazala czujnosc i skupienie.
Enoch podszedl do dziewczyny powoli i zatrzymal sie o krok za nia. Teraz juz widzial, ze na jej palcach siedzi kolorowy motyl, jeden z tych czerwono-zlotych, ktore pojawialy sie w koncu lata. Motyl mial jedno skrzydelko uniesione i wyprostowane, drugie zas — pogiete i opuszczone; stracilo ono nieco pylku przydajacego blasku kolorom. Nieznacznie poruszal zdrowym skrzydelkiem dla utrzymania rownowagi. Enoch pomylil sie, sadzac, ze drugie skrzydlo bylo chore. Tylko zgielo sie troche i pogniotlo. Teraz powoli sie prostowalo, a pylek (jesli go w ogole ubylo) znow lsnil kolorami. Motyl zlozyl oba skrzydelka.
Enoch podszedl do dziewczyny, tak by mogla go widziec. Nie sprawiala wrazenia zaskoczonej. Wydawalo mu sie to naturalne: musiala byc przyzwyczajona do tego, ze ktos nagle pojawial sie przed nia. Jej oczy blyszczaly, a na twarzy malowal sie wyraz uduchowienia, jakby doswiadczala przezycia mistycznego. Za kazdym razem, gdy Enoch ja spotykal, zastanawial sie nad jej zyciem w swiecie absolutnej ciszy, zyciem bez mozliwosci porozumiewania sie. Moze nie calkiem bez takiej mozliwosci, byla jednak odgrodzona od swobodnego przeplywu informacji, do ktorego od urodzenia maja prawo wszyscy ludzie.
Enoch wiedzial, ze kilkakrotnie probowano umiescic ja w stanowej szkole dla nieslyszacych, lecz za kazdym razem konczylo sie to niepowodzeniem. Raz uciekla i ladnych kilka dni blakala sie, zanim ja odnaleziono i odstawiono do domu. W pozostalych przypadkach nie podporzadkowywala sie dyscyplinie, nie chciala brac udzialu w zadnych zajeciach.
Gdy tak ja obserwowal siedzaca z motylem na dloni, pomyslal, ze zna przyczyne. Ona miala swoj swiat, do ktorego przywykla i w ktorym czula sie dobrze. W tym swiecie nie byla kaleka. Gdyby dala sie wtloczyc, choc czesciowo, w swiat normalnych ludzi, z pewnoscia by sie kaleka stala. Coz dalby jej alfabet gestow czy umiejetnosc czytania z ruchu warg, jesli miala przez to stracic swa dziwna wewnetrzna pogode ducha?
Zyla posrod wzgorz i lasow, w jakis niepojety sposob stanowila ich czesc. Zamieszkiwala samotnie zapomniany zakatek natury. Zajmowala miejsce, ktore Czlowiek dawno opuscil — jesli je w ogole kiedykolwiek zajmowal.
Siedziala z czerwono-zlotym motylem na palcu, pelna czujnosci i oczekiwania. Jej twarz jasniala radoscia. „Promieniuje radoscia zycia — pomyslal Enoch — jak zadna inna istota.”
Motyl rozpostarl skrzydla i odfrunal. Lecial, trzepoczac beztrosko, nad dzika trawa i forsycjami na zaroslym polu.
Dziewczyna obrocila glowe i patrzyla za nim, az zniknal u szczytu wzniesienia. Potem spojrzala na Enocha. Usmiechnela sie, zamachala rekami, nasladujac trzepotanie czerwono-zlotych skrzydelek, ale chyba chciala przekazac cos wiecej — uczucie zadowolenia i szczescia, jakby mowila, ze swiat jest wspanialy.
„Gdybym tylko mogl nauczyc ja pasimologii, stosowanej przez moich galaktycznych braci — pomyslal Enoch. — Moglibysmy rozmawiac we dwoje prawie tak samo, jak w ludzkim jezyku slow. Gdybym mial czas, nie byloby to zbyt trudne.”
Galaktycznemu jezykowi znakow towarzyszyl naturalny, logiczny proces, dzieki ktoremu poslugiwanie sie nim bylo niemal instynktowne, gdy tylko opanowalo sie podstawowe zasady. Dawno, dawno temu na calej ziemi uzywano kodu gestow. Najbardziej rozwiniety byl jezyk rdzennych ludow Ameryki Polnocnej. Indianie amerykanscy potrafili porozumiewac sie z wieloma innymi plemionami bez wzgledu na ich jezyk. Jednak indianski kod gestow byl co najwyzej proteza pozwalajaca kustykac, skoro nie mozna biec. Natomiast jezyk galaktyczny stanowil system porozumiewania sie przystosowany do wielu rozmaitych srodkow i metod ekspresji. Rozwijal sie przez tysiaclecia, a do opracowania go przyczynili sie przedstawiciele roznych swiatow. Potem przez wieki wygladzano go, czyszczono, polerowano, by mogl stac sie nieocenionym, wysokiej klasy narzedziem komunikacji.
Takie narzedzie bylo niezbedne, poniewaz Galaktyka przypominala istna wieze Babel. Nawet galaktyczna wiedza o pasimologii, dopracowana w najdrobniejszych szczegolach, nie byla w stanie pokonac wszystkich przeszkod; w niektorych przypadkach wrecz nie gwarantowala niezbednego minimum porozumienia. Istnialy miliony roznych jezykow, lecz nie wszystkie opieraly sie na systemach dzwiekow — pewne rasy byly niezdolne do wydawania i odbierania dzwiekow. Akustyka nie sprawdzala sie rowniez tam, gdzie uzywano ultradzwiekow, nieslyszalnych dla wielu istot. Wykorzystywano, oczywiscie, telepatie, ale na jednego telepate przypadalo tysiac istot organicznie niezdolnych do takiego sposobu komunikowania sie. Wiele istot dawalo sobie rade wylacznie za pomoca jezyka gestow, inne znow uzywaly pisma obrazkowego lub liter — symboli graficznych, niektore mialy „tablice” na ciele, dzialajace na zasadzie reakcji chemicznych. Byla tez rasa stworzen niemych, gluchych i pozbawionych wzroku, pochodzacych z tajemniczych gwiazd na samym skraju Galaktyki, ktore uzywaly chyba najbardziej skomplikowanego jezyka: kodu sygnalow przebiegajacych ich system nerwowy.
Enoch zajmowal sie problemem porozumiewania sie od prawie stu lat, mimo to czasem nic nie rozumial, gdy do niego mowiono, choc uzywal przeciez uniwersalnego jezyka znakow i translatora semantycznego.
Lucy Fisher podniosla stojacy obok niej kubek, zrobiony z wygietego kawalka kory brzozowej. Zanurzyla go w strumieniu i podala Enochowi. Enoch wzial kubek i ukucnal. Naczynie przepuszczalo wode; splywala ona Enochowi na reke, moczac mankiety koszuli i kurtki.
Wypil wode i oddal kubek. Lucy wziela naczynie w jedna dlon, druga pogladzila Enocha po czole opuszkami delikatnych palcow, co, byc moze, traktowala jako udzielenie blogoslawienstwa.
Enoch milczal. Dawno przestal mowic do Lucy: zdawal sobie sprawe, ze ruchy ust, wydawanie dzwiekow, ktorych nie slyszala, moglo ja krepowac.
Wyciagnal za to reke, przylozyl szeroka dlon do policzka dziewczyny i pozostal tak dluzsza chwile — gestem wyrazil uczucia. Potem wstal i popatrzyl na Lucy z gory — ich spojrzenia spotkaly sie — wreszcie odwrocil sie i odszedl.
Spotkal ja po raz pierwszy dwanascie, albo i wiecej, lat temu, mala postac z bajki, moze wowczas