dziesiecioletnia, przemierzajaca las niby dzikie zwierzatko. Choc czesto ja widywal, zostali przyjaciolmi dopiero po dluzszym czasie. Buszowala na wzgorzach i w dolinie, jakby to byl plac zabaw — dla niej to byl plac zabaw. Mijaly lata; Enoch obserwowal, jak dorastala, czesto spotykal ja podczas codziennych spacerow. Nawiazala sie miedzy nimi nic porozumienia, poczucie bliskosci dwojga wygnancow. Wzajemne zrozumienie opieralo sie jednak na czyms wiecej: obydwoje mieli wlasne swiaty, dzieki ktorym widzieli
Enochowi stanal w pamieci dzien, kiedy natrafil na Lucy w miejscu, gdzie kwitly rozowe storczyki. Kleczala i spogladala na nie. Nie zerwala zadnego kwiatka. Stanal wtedy przy niej, cieszac sie, ze tego nie uczynila. Wiedzial juz, ze im obojgu sprawia wieksza przyjemnosc delektowanie sie pieknem niz posiadanie rzeczy pieknych.
Wszedl na wzgorze i skrecil w porosnieta trawa droge, wiodaca do skrzynki pocztowej. Byl pewien, ze jednak sie wtedy nie mylil. Motyl z cala pewnoscia mial skrzydelko chore, zmiete i wyblakle z powodu utraty pylku. Odlecial po chwili ze skrzydelkiem zupelnie zdrowym.
8.
Winslowe Grant byl punktualny.
Kiedy Enoch dochodzil do skrzynki pocztowej, dostrzegl tumany kurzu, ktore wzbijaly sie spod kol starego grata, jadacego szczytem wzgorza.
„Sucho w tym roku — pomyslal, stojac przy skrzynce. — Malo deszczu, plony na tym ucierpia.”
I tak niewiele upraw bylo na wzgorzu. Niegdys wzdluz calej drogi ciagnely sie nieduze, wygodne farmy z bialymi domami i czerwonymi budynkami gospodarczymi. Teraz wiekszosc stala opuszczona, domy i budynki nie byly ani biale, ani czerwone, tylko szare jak zbutwiale drewno. Zniszczyla sie farba, dachy pozapadaly, a ludzie odeszli.
Niedlugo mial zjawic sie Winslowe; Enoch usiadl i czekal. Listonosz mogl zatrzymac sie przy skrzynce Fisherow zaraz za zakretem, choc Fisherowie zwykle otrzymywali niewiele przesylek — glownie reklamowki i inne smiecie wkladane do wszystkich bez wyjatku wiejskich skrzynek pocztowych. Fisherow przesylki takie nie obchodzily i czasem lezaly one po kilka dni. Jedynie dzieki Lucy w ogole cos dostawali; przewaznie tylko ona pamietala o odbieraniu poczty.
„Fisherowie naprawde nie potrafia gospodarzyc i dbac o swoje sprawy — pomyslal Enoch. — Tylko patrzec, jak dom zawali sie na nich.”
Mieli poletko robaczywej kukurydzy, ktore najczesciej zatapial wylew rzeki. Zbierali troche siana z laki w dole dla paru wychudzonych koni, kilku zabiedzonych krow i stadka kurczat. Mieli samochod — starego grata — i bimbrownie, ukryta gdzies w dole rzeki. Polowali, lowili, zastawiali sidla i w ogole niczym sie nie wyrozniali. Chociaz, gdyby sie tak zastanowic, nie byli zlymi sasiadami. Pilnowali swego nosa i nie wtracali sie do nikogo — z jednym wyjatkiem: od czasu do czasu chodzili (caly ich klan) i rozdawali w sasiedztwie ulotki i broszury jakiejs tajemniczej sekty fundamentalistow, do ktorej przed laty przystala pani Fisher w Millville na zgromadzeniu religijnym.
Winslowe nie zatrzymal sie przy skrzynce Fisherow. Pelnym gazem wzial zakret w chmurze kurzu. Zahamowal rozgrzana maszyne i wylaczyl silnik.
— Niech troche wystygnie — powiedzial.
Stygnace pudlo trzaskalo z przegrzania.
— Uwinales sie dzisiaj — stwierdzil Enoch.
— Nie mialem duzo poczty — wyjasnil Winslowe. — Mijalem tylko skrzynki.
Siegnal do torby na siedzeniu obok i wyjal przewiazany sznurkiem plik — kilka gazet i dwa tygodniki dla Enocha.
— Duzo tego przychodzi — powiedzial. — Ale rzadko kiedy jakis list.
— Nie ma juz nikogo, kto by do mnie pisal.
— Ale, ale — rzekl Winslowe. — Tym razem jest list.
Enoch spojrzal z nie ukrywanym zaskoczeniem i zauwazyl rog koperty wystajacej spomiedzy gazet.
— List — powiedzial z zadowoleniem Winslowe. — Nie zadne tam reklamy ani interesy.
Enoch wsadzil plik pod pache, obok karabinu.
— Pewnie to nic waznego — rzekl.
— Moze i nie — przyznal listonosz z chytrym blyskiem w oku.
Wyjal z kieszeni fajke i kapciuch z tytoniem, nabijal powoli. Silnik pod maska dalej trzaskal i stukal. Z bezchmurnego nieba prazylo slonce. Pokryte kurzem zarosla wzdluz drogi wydzielaly cierpki zapach.
— Slyszalem, ze facet od zen-szenia znow tu jest — zagadal Winslowe. — Nie bylo go trzy — cztery dni.
— Pewno sprzedawal swoj sang.
— Gadanie — skrzywil sie listonosz. — On wcale nie zbiera sangu. Chodzi mu o cos innego.
— Robi to juz szmat czasu — mruknal Enoch.
— Po pierwsze, tego nikt nie kupi, a nawet gdyby, gdzie teraz znajdziesz sang? Pare lat temu, owszem, sprzedawalo sie — zdaje sie, Chinczycy robili z tego leki. Ale teraz nie ma handlu z Chinami. Pamietam, jak bylem chlopcem, chodzilismy do lasu po sang. Wcale nielatwo bylo go znalezc, nawet wtedy. Ale zawsze troche sie znalazlo. — Rozparl sie na siedzeniu, pogodnie pykajac z fajki. — Cos tu nie pasuje — rzekl.
— Nigdy nie widzialem tego czlowieka — powiedzial Enoch.
— Skrada sie po lasach. Wygrzebuje rozne rosliny. Przyszlo mi do glowy, ze to moze jakis czarownik. Zbiera ziola i warzy eliksiry. Mnostwo czasu spedza z Fisherami, pije ich gorzalke.
Teraz niby juz sie o tym nie slyszy, ale ja tam wierze w czary.
Tylu rzeczy nie wyjasnila nauka. Wezmy te dziewczyne Fisherow, niemowe — ona zaklina kurzajki.
— Slyszalem — rzekl Enoch.
A nawet wiecej — pomyslal. — Potrafi uzdrowic motyla.
Winslowe pochylil sie na siedzeniu.
— O malo nie zapomnialem — powiedzial. — Mam cos jeszcze.
Podniosl z podlogi paczke w szarym papierze i wreczyl Enochowi. — Nie przyszlo poczta — wyjasnil. — Sam to zrobilem, dla ciebie.
— Tak? Dziekuje — powiedzial Enoch, przyjmujac podarunek.
— Dalej, odwin — zachecil Winslowe.
Enoch zawahal sie.
— Do diabla, smialo!
Odwinal papier i zobaczyl siebie wyrzezbionego w drewnie, cala postac. Figurka z jasnego drewna w odcieniu miodu dlugosci trzydziestu centymetrow lsnila w sloncu jak zlocisty krysztal. Szedl, z karabinem pod pacha, wial wiatr, gdyz wedrowal lekko pochylony, a na ubraniu tworzyly sie faldy.
Enochowi zaparlo dech w piersi; stal i wpatrywal sie.
— Wins — powiedzial wreszcie. — To najpiekniejsze dzielo rak, jakie w zyciu widzialem.
— Robilem w tym kawalku, ktory dales mi zeszlej zimy — rzekl listonosz. — Najlepsze drewno do strugania, jakie mialem w reku. Twarde i bez sloi. Nie peknie, nie wyszczerbi sie, nie rozdwoi. Jak juz natniesz, masz naciecie tam, gdzies chcial i jak chcial. I blyszczy od razu. Trzeba potem tylko troszke przetrzec.
— Nie wyobrazasz sobie, jak wiele to dla mnie
— Od lat dajesz mi mnostwo drewna. Rozne rodzaje, jakich nikt jeszcze nie widzial. Wszystko znakomitej jakosci i piekne.
Przyszedl czas, zeby cos dla ciebie wyrzezbic.
— Ty tez duzo dla mnie robisz. Wozisz mi wszystko z miasta.
— Enochu — powiedzial Winslowe — lubie cie. Nie wiem, kim jestes, i nie bede pytal, ale cie lubie.
— Chcialbym moc powiedziec ci, kim jestem — westchnal Enoch.
— Co tam… — odrzekl Winslowe, przesuwajac sie na miejsce za kierownica. — Niewazne, kto jest kim;