mlodzieniec.
Deszcz za oknem byl jak gruba kurtyna, calkiem przeslanial widok. Rikard postanowil sie przyjrzec pozostalym pasazerom.
Z przodu siedzialo pare starszych kobiet i kilku rolnikow. Najwyrazniej mieszkali gdzies na wzgorzach otaczajacych gore Kvitefjell i zamiast czekac na regularne polaczenie, skorzystali z okazji, aby wczesniej dotrzec do domu. Jedna z kobiet powiedziala: „Ivar chce dzis wrocic do matki, do Vindeid. Wyglada na to, ze czeka go trudna droga!” Inna odrzekla: „Nie ma obawy, on da sobie rade w kazda pogode!”.
Dobrze, ze jej slowa dodawaly otuchy, bo autobus nie imponowal wygladem!
Obok Rikarda, po drugiej stronie przejscia, siedziala niezwykle elegancka dama. Wygladala na bogata turystke, ktora przyjechala tu poza sezonem. Trudno bylo okreslic jej wiek. Raczej po czterdziestce niz przed, uznal. Nerwowo palila papierosa, miala niespokojne ruchy i nieustannie wygladala przez okno w oczekiwaniu na odjazd autobusu.
Przed nim siedziala niedobrana para. Mezczyzna byl ciemnowlosy i nalany, troche otyly, na byczym karku zaczynaly mu sie tworzyc faldy. Nazbyt wystrojona kobieta zachowywala sie w sposob zdradzajacy ciagle napiecie, jak gdyby w kazdej chwili spodziewala sie reprymendy. Teraz Rikard widzial ich przewaznie z tylu, ale przypatrzyl im sie wchodzac. Ona miala pelne ksztalty, w nim, pomimo zewnetrznej oglady, dalo sie dostrzec cos grubianskiego i odpychajacego. Miejsce na ukos przed Rikardem zajmowala dziewczyna, ubrana w biala futrzana, czapke i biala pikowana kurtke. Za nim tez ktos siedzial, ale nie byl na tyle zainteresowany, zeby sie obejrzec.
Kiedy dziewczyna nieznacznie odwrocila glowe, Rikard wzdrygnal sie gwaltownie. Przez glowe przemknely mu wspomnienia.
Jennifer?
Nie! Ze wszystkich ludzi na calym swiecie… Nie, tylko nie ona. Jennifer to ostatnia osoba, ktora chcial spotkac teraz, kiedy jego umysl macily smutek i zazdrosc, a on staral sie zachowac trzezwosc myslenia. Ta dziewczyna oznaczala klopoty, zeby nie powiedziec nieszczescie!
Przekrecila glowe jeszcze bardziej, tak ze widzial ja z profilu. Nie ulegalo watpliwosci, to ona! Nikt inny nie mogl miec rownie anielskiego wygladu. Poldlugie jasne krecone wlosy wystawaly spod czapki. Duze, patrzace z dziecieca ciekawoscia niebieskie oczy…
Jak to sie stalo, ze go nie zauwazyla? Przypomnial sobie, ze kiedy wsiadal, siedziala pochylona nad ksiazka.
Nic sie nie zmienila. Moze tylko w oczach pojawil sie cien smutku. Nie zaskoczylo go to. Jennifer wprost zostala stworzona do samotnosci, do tego, zeby dostawac ciegi od zycia.
Musi byc juz dorosla, ale nie bylo po niej tego widac.
Wreszcie autobus ruszyl. Kiedy podskakujac na nierownej drodze wyjezdzali z miasteczka, Rikard na pewien czas zapomnial o swojej zranionej dumie i powrocil pamiecia do dnia, w ktorym po raz pierwszy zobaczyl Jennifer. Rychlo jednak stwierdzil, ze myslenie o samotnej i zwariowanej malej Jennifer wciaz jeszcze sprawia mu bol.
Droga prowadzaca ku Kvitefjell caly czas piela sie pod gore. Padajacy deszcz zmienil sie w snieg. Biale platki tanczyly niespokojnie w zapadajacym zmierzchu. Dojechali wlasnie do skupiska gospodarstw, ktore wylonily sie ze snieznej zawiei jak duchy. Ivar zahamowal i z autobusu wysiadla ponad polowa pasazerow. Kierowca z pomocnikiem wyszli, zeby zalozyc lancuchy na kola. Potem pojazd ruszyl dalej.
Dobrze ubrany mezczyzna o byczym karku zawolal:
– Jak wygladaja szanse na dotarcie do Vindeid?
– Znakomicie – odparl Ivar. – Tego autobusu nigdy nie przestraszyla odrobina sniegu.
– To dobrze, bo musimy sie dostac na druga strone. To sprawa zycia i smierci!
– Spokojnie, dojedziemy tam!
Co, u licha, Jennifer mialaby robic w Vindeid? pomyslal Rikard. Nie mogl jednak tego wiedziec, przeciez zerwal z nia kontakt kilka lat temu.
Kiedys byla nieodlaczna czescia jego zycia, przedziwnym dzieckiem zagubionym w starannie uporzadkowanym swiecie „normalnych” ludzi, spragnionym czulosci i irytujacym jak natretna mucha.
Jennifer spogladala przez okno na snieg, ktory napieral na autobus. Wlasciwie tak jej sie tylko wydawalo, bo kiedy samochod stal, snieg padal prawie pionowo. W oczekiwaniu na odjazd siedziala zaglebiona w lekturze. Jednakze jeden raz wydawalo jej sie, ze slyszy glos, ktory rozpoznalaby zawsze i wszedzie. Musiala sie pomylic. Niemozliwe, zeby tutaj pojawil sie Rikard.
Ale wspomnienia ozyly. Jennifer przypomniala sobie swoje pierwsze spotkanie z Rikardem Mohrem, starszym bratem Johnny’ego. Kiedy go poznala, miala skonczone pietnascie lat.
Podczas gdy autobus z trudem pial sie w gore, wspomnienia Jennifer i Rikarda uzupelnialy sie, tworzac pelny obraz wydarzen.
Wytrwale proby mieszkancow miasteczka, pragnacych za wszelka cene nagiac postepowanie Jennifer do obowiazujacych norm, spelzly na niczym. Wieksza czesc dziecinstwa spedzila z dziadkiem profesorem, oryginalem, nie bedacym raczej odpowiednim wychowawca dla malej dziewczynki o bujnej wyobrazni. Od momentu gdy Jennifer poznala Rikarda, minelo kilka lat, ale jej niebieskie oczy w dalszym ciagu patrzyly naiwnie spod jasnej grzywki. Niezmiennie pytala „dlaczego” tym samym lagodnym, czystym glosem. Z zaciekawieniem chlonela cale piekno tego swiata, zdumiewajac sie skomplikowanym stylem zycia prowadzonym przez ludzi.
Az nadeszla ta noc, kiedy Jennifer stanela na drodze przestepcom albo raczej kiedy oni sie na nia natkneli…
Program telewizyjny dobiegl konca i Jennifer zostala pozbawiona ostatniego kontaktu ze swiatem zewnetrznym. W domu zapanowala przerazajaca cisza. Usiadla skulona w fotelu, probujac udawac, ze jest w nim bezpieczna. Rodzice, jak zwykle, byli w podrozy. Zawod wymagal od nich czestszego przebywania poza domem niz w domu. „Przeciez Jennifer tak swietnie sobie radzi, ona ma juz pietnascie lat”. „Duchow nie ma, Jennifer, to tylko twoje wymysly”. Moze i tak. Ale czy nie rozumieli, ze w takim samym stopniu jak realny swiat przerazaly ja wytwory wlasnej wyobrazni?
Podczas naprawde ciezkich napadow leku przed ciemnoscia szukala zwykle schronienia w lazience. Duchy nie chowaly sie wsrod prozaicznie bulgocacych rur i zimnych blyszczacych kafelkow. Siedziala na opuszczonej pokrywie ubikacji i spiewala na caly glos, poki nie nabrala dosc odwagi, by wbiec po ciemnych schodach na gore, do swojego pokoju.
Tego wieczoru czula sie jeszcze bardziej samotna niz zwykle, bo pies musial zostac u weterynarza, a przewaznie byl jej wielka pociecha. Chociaz nie zawsze. Psy maja ten nieprzyjemny zwyczaj, ze czasami podnosza leb, nasluchujac i wpatrujac sie przy tym z natezeniem w okno, jak gdyby kogos tam widzialy.
Zadzwonil telefon.
O tej porze? Mama? Tata? Wypadek?
Pelna najgorszych przeczuc podniosla sluchawke tak, jakby aparat telefoniczny byl zarazony jakas smiertelna choroba.
– Halo? – odezwala sie ze strachem.
Nieznany glos rzucil krotko:
– Czesc, to ty?
– Tak – odparla Jennifer, bo co do tego nie bylo watpliwosci.
– Wiesz, oni sa na weselu. Zostana tam cala noc. Kristian siedzi w domu, a on jest przeciez bezbronny. W takim razie bedziemy u ciebie za kilka godzin. Ze sporym lupem.
– Poczekaj – przerwala zdezorientowana Jennifer.
Nieznany rozmowca zamilkl na moment, przeczuwajac, ze cos jest nie tak.
– Kickan?
– Nie, mam na imie Jennifer.
Rozlegl sie szczek odkladanej sluchawki.
Stojacy zegar zgrzytnal, po czym z wielkim wysilkiem wydal z siebie dwanascie gluchych uderzen. Jennifer ocknela sie z odretwienia.
Kristian? Bezbronny? Kristian Walle chodzacy do klasy wyzej! Byl niepelnosprawny i mieszkal w ogromnym