Zatrzymujac sie co kilka jardow, by zbadac teren, na ktory zamierzal wkroczyc, Colin posuwal sie od jednego wozu do drugiego. Zmierzal uparcie w strone miejsca, w ktorym Roy probowal zepchnac pick – upa, stamtad mogl bowiem najlatwiej dotrzec do toru kolejowego. Noc byla zbyt cicha. Szelest jego butow w sterczacej trawie przypominal grzmot i Colinowi zdawalo sie, ze w nieunikniony sposob sciaga na siebie uwage Roya. W koncu zdolal jednak dotrzec do drugiego kranca zlomowiska.
Mial przed soba otwarta przestrzen miedzy ostatnimi wrakami a krawedzia wzgorza, o szerokosci mniej wiecej czterdziestu stop. Choc teraz wydawalo mu sie, ze ten odcinek ciagnie sie przez cala mile. Ksiezyc swiecil bezlitosnie i polac trawy byla skapana w mlecznym blasku, jakby oswietlaly ja reflektory. Jesli Roy obserwuje ten obszar, zauwazy Colina, zanim ten zdolala pokonac jedna czwarta dystansu. Na szczescie, w ciagu ostatniej godziny, od strony oceanu naplynely rozproszone, ale geste masy chmur. Gdy ich zbite kleby przykrywaly swym calunem ksiezyc, ziemie ogarniala ciemnosc, ktora stanowila doskonala oslone. Colin czekal na jedna z owych krotkich chwil zacmienia. Gdy szeroki pas trawy zniknal pod plaszczem cienia, ruszyl do przodu najciszej, jak bylo to mozliwe – biegnac na palcach i wstrzymujac oddech, w strone krawedzi i jeszcze dalej. Zbocze bylo pochyle, ale nie na tyle, by nie dalo sie z niego zejsc. Posuwal sie w dol bardzo szybko, poniewaz nie bylo innego sposobu; sila grawitacji okazala sie nie do pokonania. Przeskakiwal z jednej nogi na druga, nie panujac nad swoim cialem, sadzac ogromnymi, niezgrabnymi susami, i gdy dotarl do polowy zbocza, stwierdzil, ze zaczyna zjezdzac w dol. Sucha, piaszczysta gleba usuwala sie spod nog. Przez chwile jechal niby na fali, ale potem stracil rownowage, upadl i ostatnie dwadziescia stop po prostu sie przetoczyl. Zatrzymal sie w chmurze pylu, lezac plasko na plecach, z reka przerzucona przez szyny.
Glupi. Glupi i niezgrabny. Glupi i niezgrabny idiota.
Rany.
Lezal nieruchomo przez kilka sekund, troche oszolomiony, ale i zdziwiony, ze nic go nie boli. Jego duma byla oczywiscie zraniona, ale nic wiecej.
Kurz zaczal opadac.
Gdy Colin juz siadal, do jego uszu dotarlo wolanie Roya”
– Bracie krwi?
Potrzasnal z niedowierzaniem glowa i spojrzal w lewo, potem w prawo, wreszcie w gore.
– Bracie krwi, to ty?
Zza chmur wyplynal ksiezyc.
Colin ujrzal Roya, ktory stal na szczycie wysokiego wzgorza, na tle nieba, w bladym swietle, i spogladal w dol.
Nie widzi mnie – powiedzial sobie Colin. – A przynajmniej nie widzi mnie tak wyraznie, jak ja jego. Stoi tam, w gorze, majac za plecami niebo; a ja chowam sie tu, w ciemnosci.
– To jestes ty – stwierdzil Roy. Runal pedem w dol zbocza.
Colin wstal, potknal sie o szyny i popedzil w strone nieuzytkow, ktore ciagnely sie za torem kolejowym.
26
Gdy biegl przez pole, czul sie zupelnie bezbronny. Tam gdzie docieral blask ksiezyca, nie bylo dla niego zadnej oslony, zadnego miejsca, w ktorym moglby sie schowac. Przyszla mu do glowy szalona mysl, ze w kazdej chwili moze go przykryc gigantyczna stopa, gniotac jak karalucha, ktory przemierza rozlegla przestrzen kuchennej podlogi.
W czasie sztormowej pogody deszcze nawadnialy wzgorza, a potem strugi wody splywaly ze zboczy do naturalnych kanalow odplywowych, ktore przecinaly plaski teren na zachod od torow kolejowych. Przynajmniej raz w ciagu zimy potoki wylewaly i rownina zamieniala sie w jezioro, ktore stanowilo czesc systemu retencyjnego opracowanego w ramach krajowego projektu antypowodziowego. Poniewaz ziemia znajdowala sie pod woda przecietnie przez dwa miesiace kazdej zimy, nawet latem nie byla bogata w roslinnosc. Rosly tam polacie trawy slabo zakorzenionej w mule rzecznym, zagony kwiatow polnych, ktore kwitly niemal w kazdym zakatku Kalifornii i kolczaste krzewy, jesienia odrywajace sie od podloza i unoszone przez wiatr. Nie bylo w ogole drzew, poszycia czy zarosli, w ktorych Colin moglby sie ukryc.
Opuscil ten nagi teren, zeskakujac do nieduzego rowu. Mial od pietnastu do dwudziestu stop szerokosci i ponad siedem glebokosci, a jego sciany byly niemal pionowe. W czasie zimowych burz zamienial sie w rwaca rzeke – dzika, blotnista i niebezpieczna, ale teraz nie bylo w nim kropli wody. Colin ruszyl natychmiast biegiem, czujac, jak jego lydki i bok przeszywa bol, a pluca plona. Gdy dotarl do szerokiego zakretu, spojrzal za siebie, pierwszy raz od chwili przejscia przez tory. O ile sie zdolal zorientowac, Roy nie zszedl jeszcze do rowu, by go scigac. Byl zaskoczony, ze ma tak znaczna przewage i zastanawial sie, czy to mozliwe, by Roy nie widzial, w ktora strone uciekl.
Szukajac schronienia, wbiegl do mniejszej odnogi, ktora wychodzila z glownego kanalu. U wylotu miala dziesiec stop szerokosci, ale potem sciany zblizaly sie do siebie coraz bardziej, w miare jak Colin posuwal sie do przodu. Dno podnosilo sie coraz wyzej, az glebokosc tej odnogi zmniejszyla sie z siedmiu stop do pieciu. Gdy pokonal niecale sto jardow, korytarz zwezil sie do szerokosci szesciu stop. Gdyby Colin sie wyprostowal, jego glowa wystawalaby ponad poziom terenu. W tym miejscu kanal dzielil sie na dwa krotkie, slepe korytarze, ktore wcinaly sie w grunt na glebokosc czterech stop. Wszedl do jednej z tych uliczek – pulapek, wcisnal sie w nia, wbijajac sie ramionami w piaszczyste sciany. Usiadl, podciagnal kolana do brody, otoczyl nogi rekoma i staral sie byc niewidoczny.
Przykucnal w kurzu, nasluchujac grzechotnikow i czekajac na Roya. Uplynelo sporo czasu i nikt go nie zaatakowal. Co kilka minut patrzyl na swoj zegarek i po polgodzinie zdecydowal, ze powinien wydostac sie z rowu. Gdyby Roy przez caly ten czas przeszukiwal kanaly, to w koncu zblizylby sie na tyle blisko, ze Colin wyczulby jego obecnosc – lecz panowala niezmacona cisza. Najwidoczniej Roy zrezygnowal z poscigu, moze dlatego, ze zgubil w ciemnosci trop Colina i teraz nie wiedzial, w ktorym kierunku udal sie jego przeciwnik i nie byl pewien, gdzie go szukac. Jesli w istocie tak bylo, to znaczylo niewiarygodne wprost szczescie. Lecz Colin czul, ze wyzywalby Los, gdyby zostal na dluzej w tej jaskini jadowitych wezy, liczac na ich laskawosc.
Wyczolgal sie z rowu, wstal i rozejrzal sie wokol. Nie dostrzegl jednak Roya.
Z najwieksza ostroznoscia, zatrzymujac sie co chwile, by nasluchiwac odglosow nocy, Colin skierowal sie na poludniowy wschod. Co pewien czas, katem oka, dostrzegal jakis ruch – ale zawsze okazywalo sie, ze to tylko klab wyschnietych krzewow, pedzonych przez wiatr. W koncu pokonal plaski teren i ponownie dotarl do torow kolejowych. Znajdowal sie cwierc mili na poludnie od zlomowiska i szybko zwiekszal odleglosc dzielaca go od siedziby Pustelnika Hobsona.
Godzine pozniej, gdy dotarl do skrzyzowania torow z Santa Leona Road, byl straszliwie zmeczony. Zaschlo mu