rodzice niczego od syna nie zadali, z wyjatkiem tego, by trzymal sie z dala od kolejki elektrycznej. Roy robil to, co chcial i kiedy chcial.
Bylo cos nie w porzadku z ta rodzina. Ich wzajemne stosunki byly dziwnie nieokreslone. Nie istniala tam tradycyjna relacja rodzice – dziecko. Colin widzial pania i pana Bordenow tylko dwa razy. Ale to wystarczylo, by wyczul w nich jakas wzajemna obcosc. Matka, ojciec i syn wydawali sie nieznajomymi. Ich rozmowy naznaczone byly dziwaczna sztywnoscia, jak gdyby recytowali zdania ze scenariusza, ktorego nie nauczyli sie zbyt dobrze. Byli tacy oficjalni. Wydawalo sie niemal, ze… boja sie siebie nawzajem. Colin nigdy wczesniej sie nad tym nie zastanawial, lecz teraz zdal sobie sprawe, ze Bordenowie przypominali ludzi, ktorzy zatrzymali sie na jakis czas w pensjonacie – usmiechaja sie i pozdrawiaja na korytarzu czy w kuchni, gdy spotkaja sie przypadkowo, ale poza tym wioda calkiem osobne zycie. Nie wiedzial, dlaczego taka byla prawda o tej rodzinie. Cos musialo sie stac, cos, co odsunelo tych ludzi od siebie. Nie potrafil powiedziec, co to bylo. Ale byl przekonany, ze panstwo Bordenowie nie przejeliby sie zbytnio, gdyby Roy pozostal poza domem az do switu, czy nawet zniknal na zawsze.
A zatem powrot do domu wcale nie byl taki bezpieczny. Roy mogl jednak czekac na niego.
Colin znow wykrecil numer i ze zdziwieniem stwierdzil, ze matka podniosla sluchawke juz po drugim sygnale.
– Mamo, musisz po mnie przyjechac.
– Kapitanie?
– Bede czekal przy…
– Myslalam, ze jestes na gorze i spisz.
– Nie. Jestem przy…
– Dopiero co wrocilam. Myslalam, ze jestes w domu. Co robisz o tej godzinie na dworze?
– To nie moja wina. Ja tylko…
– O moj Boze, czy miales wypadek?
– Nie, mam tylko kilka zadrapan i sincow. Potrzebuje…
– Co ci sie stalo? Czy cos ci sie przytrafilo?
– Gdybys sie przymknela i posluchala, tobys sie dowiedziala – powiedzial niecierpliwie Colin.
Zatkalo ja.
– Nie pyskuj. Zebys mi sie nie wazyl.
– Potrzebuje pomocy.
– Co?
– Musisz mi pomoc.
– Masz klopoty?
– I to powazne.
– Cos ty, u diabla, zrobil?
– Nie chodzi o to, co zrobilem. Chodzi o…
– Gdzie jestes?
– Jestem przy…
– Aresztowano cie?
– Co?
– Czy chodzi o takie klopoty?
– Nie, nie. Ja…
– Jestes na policji?
– Nic z tych rzeczy. Ja…
– Gdzie jestes?
– Obok restauracji, na Broadway.
– Cos ty nabroil w tej restauracji?
– To nie to. Ja…
– Popros kogos do telefonu.
– Kogo? O co ci chodzi?
– Popros kelnerke albo kogokolwiek.
– Nie jestem w restauracji.
– Gdzie, u diabla, jestes?
– W budce telefonicznej.
– Colin, co sie z toba dzieje?
– Czekam, az po mnie przyjedziesz.
– Jestes tylko kilka przecznic od domu.
– Nie moge wracac. On gdzies na mnie czeka.
– Kto?
– Chce mnie zabic.
Chwila ciszy.
– Colin, wracaj prosto do domu.
– Nie moge.
– Natychmiast. Mowie powaznie.
– Nie moge.
– Zaczynam tracic cierpliwosc, mlody czlowieku.
– Roy probowal mnie zabic dzis wieczor. Chowa sie gdzies i czeka na mnie.
– To nie jest smieszne.
– Nie zartuje!
Znow cisza.
– Colin, zazywales cos?
– Co?
– Czy zazywales jakies pigulki czy cos w tym rodzaju?
– Narkotyki?
– Zazywales?
– Rany.
– Zazywales?
– Skad bym wzial narkotyki?
– Wiem, ze wy, dzieciaki, potraficie je zdobyc. Rownie latwo jak aspiryne.
– Rany.
– To teraz ogromny problem. Czy o to chodzi? Czy jestes na haju i masz problemy z powrotem na ziemie?
– Ja? Naprawde uwazasz, ze ten problem dotyczy mnie?
– Jesli polykales jakies prochy…
– Jesli tak naprawde uwazasz…
– …albo jesli piles…
– …to w ogole mnie nie znasz.
– …mieszajac wode z prochami…
– Jesli chcesz sie o tym dowiedziec – powiedzial ostro Colin – to musisz wsiasc w samochod i zabrac mnie stad.
– Nie mow do mnie takim tonem.
– Jesli nie przyjedziesz – powiedzial – to chyba tu zdechne.
Walnal sluchawka o widelki i wyszedl z budki.
– Cholera!
Kopnal pusta puszke, ktora lezala przy krawezniku. Potoczyla sie z brzekiem na druga strone ulicy.
Poszedl w strone restauracji, stanal tuz przy jezdni, patrzac w kierunku wschodnim, gdzie zza rogu powinna wylonic sie Weezy, gdyby zadala sobie trud i przyjechala po niego.
Trzasl sie bezwiednie ze zlosci i strachu.
Czul jeszcze cos, cos ciemnego i niszczacego, cos bardziej niepokojacego niz gniew i bardziej obezwladniajacego niz strach. Przypominalo straszliwa samotnosc, lecz bylo od niej o wiele gorsze. Bylo to