Od wzgorz pedzili gromadnie piechurzy. Potykali sie i upadali, ale podnosili sie i znow biegli.

Jim wiedzial, dlaczego nadciagali. Zatoczyl nad domem jeszcze jedno kolo i poczul, ze to najwspanialsze miejsce, jakie kiedykolwiek widzial, zrodlo ukojenia. Pragnal tej wolnosci, wyzwolenia, bardziej niz czegokolwiek w zyciu. Skierowal helikopter ostro w gore, wypoziomowal, zanurkowal w kierunku poludniowym, potem na zachod, polnoc i wschod, znow wykonal kolo i polecial w strone tego wspanialego domu. Runal wprost na ganek w drzwi, ktore zwieszaly sie na zawiasach, i uderzyl w sciane, przebijajac sie do serca domu, grzebiac helikopter w sercu…

Potrzebowac.

Niezliczone usta istoty spiewaly o pragnieniu i wiedziala, ze juz za chwile nasyci sie. Pulsowala z podniecenia.

Nagle wszystko zatrzeslo sie potwornie. Poczula zar.

Nie skurczyla sie pod wplywem goraca, gdyz pozbyla sie nerwow i zlozonej biologicznej struktury, rejestrujacej bol. Wiec zar nie mial dla niej zadnego znaczenia z wyjatkiem tego, ze nie byl jedzeniem, a zatem nie zaspokajal jej pragnien.

Wciaz probowala spiewem przywolac to, czego pragnela, ale szalejace plomienie wkrotce uciszyly jej usta.

Joel Ganowicz stal dwiescie stop od rudery, ktora eksplodowala w plomieniach. Rozszalal sie ogromny pozar, ogien strzelal wysoko w czyste niebo, klebil sie czarny dym, a stare sciany zawalily sie blyskawicznie grzebiac wszelkie pozory uzytecznosci. Uderzyla go fala goraca, az przymknal powieki i cofnal sie, choc nie znajdowal sie zbyt blisko domu. Nie pojmowal, jakim cudem niewielka ilosc suchego drewna pali sie tak intensywnie.

Uswiadomil sobie, ze nic nie pamieta. Nagle ocknal sie zwrocony twarza do budynku.

Spojrzal na pozdzierane i brudne dlonie, podarte na kolanie sztruksy i zniszczone buty.

Wystraszony rozejrzal sie i zobaczyl dziesiatki ludzi w takim samym stanie: w poszarpanych ubraniach, brudnych i oszolomionych. Nie mial pojecia, jak sie tu dostal, ale z cala pewnoscia nie przypominal sobie, by wyruszyl na zbiorowa wycieczke.

Natomiast bez watpienia plonal dom. Wygladalo na to, ze spali sie doszczetnie i zostanie tylko piwnica pelna popiolu i zweglonego drewna.

Zmarszczyl brwi i wytarl czolo.

Cos sie z nim stalo… Cos… Zawodowa zylka reportera brala gore. Powinien dowiedziec sie, co to bylo. Cos niepokojacego. Bardzo niepokojacego. Ale przynajmniej juz po wszystkim.

Wstrzasnal nim dreszcz.

41

Gdy weszli do domu w Sherman Oaks, z gory, ze stereo Scotta dobiegala tak glosna muzyka, ze w oknach drzaly szyby.

Sam ruszyl po schodach na pierwsze pietro, dajac znak, by Tessa i Chrissie podazaly za nim. Szly niechetnie, zaklopotane, nie czuly sie jak u siebie, ale Sam watpil, czy zrobi to, co musial, jesli wejdzie na gore w pojedynke.

Drzwi do pokoju Scotta byly otwarte.

Chlopiec lezal na lozku w czarnych dzinsach i czarnej plociennej koszuli. Nogi opieral o wezglowek, a glowe o poduszki w koncu materaca, i patrzyl na plakaty rozwieszone na scianie: widnieli na nich black-metalowcy ubrani w skory i lancuchy, niektorzy z pokrwawionymi dlonmi, inni z ustami we krwi niczym wampiry, ktore wlasnie zakonczyly posilek, jeszcze inni trzymali czaszki, jeden dotykal jej jezykiem, ktorys obok wyciagal rece pelne lsniacych robakow.

Scott nie uslyszal Sama. Przy takim wyciu z glosnika nie slyszalby nawet wybuchu atomowego w lazience.

Sam jeszcze zawahal sie, czy wlasciwie postepuje. Ale z tego wrzasku, wspomaganego akordami gitary brzmiacymi jak uderzenia stalowej sztaby, wylowil sens slow piosenki. Mowila o zabiciu rodzicow, piciu ich krwi, a potem o „ucieczce przewodami gazowymi”. Mile. Cudowne. To zadecydowalo. Wylaczyl kompakt w polowie piosenki.

Scott wystraszony poderwal sie na lozku:

– Hej!

Sam wyjal plyte, upuscil ja na podloge i zmiazdzyl obcasem.

– Hej, Jezu, co ty, do cholery, wyprawiasz?

Z piecdziesiat kompaktow, w wiekszosci albumow black-metalowych, stalo w otwartych kasetkach na polce nad stereo. Sam zmiotl je na podloge.

– Hej, daj spokoj – zaprotestowal Scott – zwariowales?

– Juz dawno powinienem to zrobic.

Chlopak zauwazyl Tesse i Chrissie tuz za progiem.

– Kto to jest, do diabla?

– To sa, do diabla, przyjaciele – odpowiedzial Sam.

Doprowadzony do wscieklosci, caly spieniony, Scott spytal:

– Co one tu, kurwa, robia, czlowieku?

Sam rozesmial sie. Nieomal rozbawila go ta sytuacja. Moze dlatego, ze w koncu zrobil cos, ze przyjal na siebie odpowiedzialnosc za to, co sie dzialo. Stwierdzil:

– One, kurwa, sa ze mna. – I znow rozesmial sie.

Bylo mu przykro, ze naraza Chrissie na to wszystko, ale spostrzegl, ze nie tylko nie jest poruszona, ale rowniez chichocze. Uswiadomil sobie, ze wszystkie gniewne i wulgarne slowa tego swiata nie moga jej zranic po ostatnich przejsciach. Wlasciwie, po przezyciach w Moonlight Cove nihilizm Scotta byl zabawny i nawet nieco niewinny, slowem – smieszny.

Wszedl na lozko i zaczal zrywac plakaty ze sciany. Scott wrzasnal na niego z furia. Sam spokojnie skonczyl, zeskoczyl na podloge i zmierzal do drugiej sciany.

Chlopak chwycil go.

Odepchnal syna lagodnie i kontynuowal zajecie.

Scott uderzyl go.

Nie zareagowal, tylko spojrzal na syna.

Jego twarz palala czerwienia, nozdrza rozdymaly sie i w oczach czaila sie wscieklosc.

Usmiechajac sie, Sam objal go w niedzwiedzim uscisku.

Z poczatku Scott najwyrazniej nie zrozumial, co sie dzieje. Pomyslal, ze ojciec chce go ukarac, wiec probowal oswobodzic sie. Ale nagle zaswitalo mu – Widzial, ze stary przytula go, na Boga, i to na oczach obcych ludzi. Gdy dotarlo to do niego, naprawde zaczal walczyc, wykrecal sie i rzucal, zdesperowany, by uciec, poniewaz to wszystko burzylo jego wiare w istnienie swiata pozbawionego milosci, zwlaszcza teraz, gdy zaczal juz odplacac ojcu pieknym za nadobne.

Na tym polegal problem, tak, do diabla. Sam wreszcie zrozumial. To byl powod wyobcowania Scotta. Strach, ze odwzajemni milosc i zostanie odtracony… albo nie podola uczuciu.

Przez chwile chlopiec odwzajemnil czulosc ojca i objal go mocniej, jakby prawdziwy Scott, dzieciak ukryty pod pancerzem buntu i cynizmu, wyjrzal na swiatlo dzienne i usmiechnal sie. Przetrwalo w nim cos dobrego i czystego, co moglo go uratowac.

Ale wowczas chlopiec zaczal przeklinac ojca jeszcze bardziej wulgarnie niz poprzednio. Sam tylko objal go mocniej i mowil, jak strasznie, rozpaczliwie go kocha. Powiedzial to inaczej niz wtedy, gdy zadzwonil z Moonlight Cove w poniedzialkowy wieczor. Bez tej rezerwy wywolanej bezradnoscia, poniewaz nie odczuwal juz jej. Tym razem glos zalamal sie z emocji, uparcie powtarzal, ze kocha go, domagajac sie, by ta milosc zostala uslyszana.

Rozplakali sie obydwaj, ale Sam nie sadzil, ze z tego samego powodu. Chlopiec, mimo oslabienia, wciaz

Вы читаете Polnoc
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату