– Tak, sir, co podac? – byl kraglym mezczyzna. Mial niewielki brzuszek, pulchne przedramiona pokryte czarnymi wlosami, pulchna twarz, zbyt male usta i bulwiasty nos zakonczony kulka. Okragle oczy nadawaly jego twarzy wyraz wiecznego zdziwienia.
– Macie Guinnessa? – spytal Sam.
– To podstawa
Mial slodki glos; slowa brzmialy gladko i okraglo, tak jak on sam wygladal. Sprawial wrazenie nadzwyczaj uczynnego.
– Zyczy pan sobie zimne czy lekko schlodzone?
– Schlodzone.
– Znawca!
Wrociwszy z butelka i szklanka, przedstawil sie.
– Nazywam sie Burt Peckam. Jestem wlascicielem tej budy.
Ostroznie nalewal piwo po sciance szklanki, aby bylo jak najmniej piany. Sam tez przedstawil sie:
– Sam Booker. Mile miejsce, Burt.
– Dzieki. Moze rozglosilbys to tu i owdzie. Staram sie stworzyc przyjemna atmosfere, jest dobre zaopatrzenie i kiedys walily do mnie tlumy. Ale teraz wydaje mi sie, ze wiekszosc mieszkancow wstapila do towarzystwa trzezwosci, badz sami pedza na strychu trunki.
– Pamietaj, ze jest poniedzialkowy wieczor.
– W ostatnich miesiacach nawet w soboty knajpa zapelnia sie tylko w polowie, co kiedys bylo nie do pomyslenia.
Na jego okraglej twarzy pojawil sie cien troski. Mowiac wolno przecieral kontuar.
– Nic nie rozumiem. Moze tak dalece opanowala Kalifornijczykow wariacka troska o zdrowie. Wszyscy siedza w domach, cwicza aerobik przy magnetowidach, jedza kielki pszeniczne, bialka jajek czy cos tam do cholery innego i pija tylko wode mineralna, soki owocowe, albo ptasie mleko. Sluchaj, przeciez kieliszeczek czy dwa to nic zlego.
Sam lyknal troche Guinnessa, westchnal z zadowoleniem i powiedzial:
– Z pewnoscia mi nie zaszkodzi.
– Jasne, piwo wspomaga krazenie, dobrze dziala na kiszki. Duchowni powinni wychwalac jego zalety kazdej niedzieli, a nie grzmiec przeciwko.
Uznawszy, ze czysci kontuar zbyt intensywnie, zawiesil szmatke na haczyku i stanal z rekami skrzyzowanymi na piersiach.
– Wpadles przejazdem, Sam?
– Podrozujac wzdluz wybrzeza, od Los Angeles az do Oregonu, szukam po drodze spokojnego miejsca, zeby osiasc na niby-emeryturze – klamal jak z nut.
– Na emeryturze? Zartujesz?
–
– A ilez ty masz lat?!
– Czterdziesci dwa.
– Czyzbys byl kasiarzem?
– Maklerem. Pare razy dobrze zainwestowalem. Teraz moge juz zyc calkiem niezle z pakietu akcji. Chce zamieszkac w zacisznym miasteczku, bez smogu i przestepczosci. Mam dosc Los Angeles.
– Ludzie rzeczywiscie dorabiaja sie na papierach? – zdziwil sie Peckham. – Myslalem, ze to rownie niepewny interes jak gra w kosci w Reno. Kilka lat temu? Chyba wszyscy sie splukali, gdy rynek oszalal.
– To kiepski interes dla drobnego ciulacza, ale prawdziwy makler nie ulegajacy euforii w czasie hossy wychodzi na swoje. Trzeba umiejetnie wykorzystywac wahania rynku.
– Emerytura w wieku czterdziestu dwu lat – Peckham zamyslil sie. – Rozkrecajac ten interes, myslalem, ze ustawie sie na cale zycie. Powiedzialem zonie tak: w dobrych czasach ludzie pija dla przyjemnosci, w zlych, by zapomniec, wiec nie ma lepszej inwestycji niz pub. A teraz? – Zatoczyl reka szeroki luk wskazujac na niemal pusta sale. – Robilbym wieksze kokosy sprzedajac prezerwatywy w klasztorze.
– Dasz mi jeszcze jednego Guinnessa? – spytal Sam.
– O rany, moze pech wreszcie opusci to miejsce!
Gdy Peckham wrocil z druga butelka piwa, Sam powiedzial:
– Moze szukalem wlasnie takiego Moonlight Cove. Rozejrze sie tu przez kilka dni. Polecilbys mi jakis motel?
– Zostal juz tylko jeden, a jeszcze wiosna funkcjonowaly cztery. To nigdy nie bylo turystyczne miasto. Nikomu na tym nie zalezalo, jak sadze. Nie wiem… moze ta miescina umiera, choc jest niebrzydka. Ludzie jakos zyja, ale cholera
Znow chwycil szmatke i zaczal polerowac kontuar.
– Zatrzymaj sie w Cove Lodge przy Cypress Lane. To ostatnia przecznica przy Ocean Avenue, biegnie wzdluz urwiska, wiec pewnie dostaniesz pokoj z widokiem na morze. Jest tam czysto i spokojnie.
5
Chrissie dotarla do konca korytarza i pchnela drzwi wejsciowe. Przeskoczywszy szeroki ganek, zbiegla po schodach. Potknela sie, lecz odzyskala rownowage, skrecila w prawo i popedzila przez podworze w kierunku stajni. Minela niebieska honde najwidoczniej nalezaca do Tuckera. Tupot jej krokow grzmial niczym huk armatni, ale nie mogla biec ciszej i szybciej. Gdyby nawet rodzice z Tuckerem nie wypadli na ganek nim zniknela w mroku i tak slyszeliby, gdzie ucieka.
Niebo rozjasniala czerwona poswiata slonca ginacego za horyzontem. Mgla unosila sie od morza i Chrissie miala nadzieje, ze wkrotce zgestnieje jak pudding i osloni ja calkowicie.
Gdy dopadla do stajni, otworzyla duze wrota. Owional ja znajomy, przyjemny zapach slomy, siana, konskiej skory, siodla i wyschnietego lajna.
Szybko zapalila trzy slabe zarowki, dostatecznie jednak oswietlajace wnetrze i nie ploszace zwierzat. Po obu stronach zasmieconego przejscia znajdowalo sie dziesiec boksow, z ktorych wychylaly sie zaciekawione konie. Kilka nalezalo do rodzicow Chrissie, a pozostale do mieszkancow Moonlight Cove i okolic. Konie prychaly i parskaly, a jeden zarzal cicho, gdy Chrissie biegla do ostatniego boksu po prawej stronie, gdzie stala klacz Godiva.
Mogla dostac sie tu takze od podworza, lecz furtki juz zamknieto na skoble, zeby nie oziebilo sie w srodku. Godiva byla lagodna klacza, szczegolnie zaprzyjazniona z Chrissie, ale ploszyla sie, gdy ktos zblizal sie do niej w ciemnosci. Mogla cofnac sie lub wierzgnac, zaskoczona otwieraniem zewnetrznej furtki tak pozno. Chrissie nie miala ani sekundy na uspokojenie konia, musiala wiec dostac sie do niego od srodka.
Godiva juz czekala. Potrzasnela lbem, rozrzucajac gesta i lsniaco biala grzywe, ktorej zawdzieczala imie, i parsknela na powitanie.
Zerkajac, czy w wejsciu nie pojawili sie Tucker z rodzicami, Chrissie otworzyla boks. Godiva wyszla na srodek przejscia.
– Och, prosze, badz grzeczna.
Nie mogla tracic czasu na osiodlanie klaczy i zakladanie wodzy. Poprowadzila ja wzdluz skladziku z siodlami, uprzeza i pomieszczenia na obrok, ploszac po drodze mysz, ktora przeciela jej droge i schronila sie w ciemnym kacie. Pchnela wrota i do stajni wtargnelo chlodne powietrze.
Chrissie byla zbyt mala, by dosiasc Godivy bez strzemienia.
W kacie stal kowalski taboret do podkuwania koni. Glaszczac Godive dziewczynka przysunela noga stolek do boku klaczy.
Z drugiego konca stajni uslyszala glos Tuckera:
– Tutaj jest! – Mezczyzna ruszyl w jej strone.
Taboret okazal sie za niski, by zastapic strzemie.