cywilizacje, odkryl nagle, ze znalazl sie na Antarktydzie, zupelnie jakby przeniosla go tu jakas czarodziejska moc, ktora zaledwie przed sekunda wyrwala go z normalnego zycia. Ponadczasowe, grozne piekno sprawilo, ze stanal jak wryty, wstrzymujac oddech, chlonac niezapomniane widoki.
Podobnego olsnienia doznal teraz, kiedy, nagle osamotniony, manewrowal poduszkowcem omijajac kepy krzewow z rodziny marzankowatych, obsypanych bajecznie kolorowymi kwiatami, ktorych kielichy czynily w powietrzu niema optyczna wrzawe. Czekaly go niebezpieczenstwa i silne wrazenia, nowe doswiadczenia i przezycia, no a jesli tyle niosla ze soba najblizsza przyszlosc, to co dopiero mowic o szykujacym sie milionie nowych dni? Poczucie, ze oto mierzy sie z samym zyciem, ze syci sie jego teczowo barwna trescia, nie rownowazylo wydarzen, ktore go do tego przywiodly, ale przynajmniej czul, ze zyje. Ze swiadomoscia, ze poddaje sie przyplywowi uczuc porownywalnych do chwilowych uniesien, jakich doznaje sie podczas zaloby, chcial obnizyc temperature swoich przezyc i zaczalfalszywie pogwizdywac. Droga raptownie opadla w dol ku dosc szerokiej rzece, ktora plynela brunatna woda, zapewne z powodu dlugotrwalej ulewy, jaka wywolala w okolicy ekipa sterowaniu pogoda.
Zwolnil troche, zeby nie zablocic pojazdu, i skierowal go na przeciwlegly brzeg tam, gdzie droga podejmowala swoj bieg. Poduszkowiec sunal pewnie naprzod nad powierzchnia rwacej wody, az naraz — na samym srodku rzeki — zgasl mu silnik. Stalo sie to bez zadnych sygnalow ostrzegawczych, takich jak zmniejszenie mocy czy zmieniony ton silnika — po prostu w jednej chwili calkowicie wysiadl. Opadl na wode, ktora zalala silnik, glosno syczac w zetknieciu z rozgrzanym metalem, i w kilka sekund pozniej Carewe znalazl sie na dnie rzeki, siedzac w brunatnej plastikowej bance.
Zaczal wzywac pomocy.
W jakis czas potem zrozumial, ze krzyki na wiele sie nie zdadza. Zmusil sie do zamkniecia ust. Poducha ratunkowa uchronila go przed uderzeniem w tablice przyrzadow, dzieki zas wspanialej konstrukcji kabiny nie przedostawala sie do niej woda, gdyby jednak siedzial tu dluzej, grozila mu smierc przez uduszenie. Odblokowal i pchnal drzwi. Bez powodzenia. Przestraszony, ze przy uderzeniu karoseria sie odksztalcila, z calych sil zaparl sie ramieniem o twardy plastik. Noge opryskala mu woda, ale drzwi ani drgnely, unieruchomione zewnetrznym cisnieniem. Nalezalo wyrownac cisnienie w srodku z tym na zewnatrz przez wpuszczenie wody, ale podloga kabiny ledwie zawilgotniala, a tymczasem on juz zdazyl sie porzadnie zmeczyc napieraniem na drzwi. Chcial znow krzyczec, ale musial pogodzic sie z ponurym faktem, ze upragniony milion nowych dni lezy wylacznie w jego rekach.
Woda nie przedostawala sie do kabiny, a przeciez jadac droga mial pod dostatkiem powietrza — oznaczalo to, ze nawiewniki zamknely sie szczelnie w momencie zetkniecia sie z woda. Czy znalazlby sie jakis slaby punkt? Nie bez trudu sciagnal z sufitu plyte maskujaca, odslaniajac plastikowe rurki rozbiegajace sie od wezla, ktory z pewnoscia przechodzil przez dach pojazdu. Chwycil za rurki i szarpnal je. Rozciagnely sie troche, ale nic ponadto. Znow tracac opanowanie, rzucil sie na system wentylacyjny, rwac i wykrecajac przewody z calych sil dopoty, dopoki zelazny ucisk w piersiach nie ostrzegl go, ze zapas powietrza w kabinie jest na ukonczeniu. Na plastikowych rurkach, wykonanych na specjalne zamowienie Wspolnarodow, nie bylo znac chocby najmniejszej skazy czy uszkodzenia.
Dyszac jak miech, Carewe opadl na siedzenie, przerazony chrapliwym rzezeniem towarzyszacym jego rozpaczliwym probom nabrania w plucu powietrza. Czyzby to juz…? Jego wzrok spoczal na mikroskopijnym przelaczniku na kolnierzu nawiewnika. Wyciagnal reke, przesunal go czubkiem palca… i przez kratki wentylatora trysnela woda.
Musial panowac nad soba z calych sil, zeby trwac w bezruchu, az kabina niemal calkowicie wypelni sie woda. Powietrze mieszczace sie w ciasnej przestrzeni pomiedzy chlupoczaca woda a dachem wlasciwie nie nadawalo sie juz do oddychania, kiedy ponowil probe otwarcia drzwi, ktore jednak tym razem ustapily bez wiekszych oporow. Carewe odepchnal sie od pojazdu, wynurzyl na powierzchnie i poplynal do brzegu. Silny prad zniosl go spory kawalek z biegiem rzeki, ale udalo mu sie bez trudu wydostac na drugi brzeg i dotrzec z powrotem do drogi. Brunatna woda, zamieniajaca sile ciazenia w pozornie poziomy ruch, przeslizgiwala sie szybko i bezszelestnie nad miejscem, gdzie spoczal poduszkowiec, zacierajac wszelki po nim slad. Gdyby nie to, ze spostrzegl reczny regulator nawiewnika, siedzialby tam do tej pory — i az do zmierzchu nikomu nie przyszloby nawet do glowy, zeby go szukac…
Zorientowal sie, ze znajduje sie na polnocnym brzegu rzeki, a wysoko nad horyzontem wyrasta grozna kolumna rzesistego deszczu. Lekka plastikowa zbroja, ktora wydano mu w bazie, spoczywala na dnie rzeki, ale za to mial przy sobie schowany w sakwie pistolet do zastrzykow. Postanowil, ze dotrze do celu podrozy na piechote, pomimo iz mial wszelkie powody ku temu, by zawrocic. Drugi zamach na zycie w ciagu jednej doby kazdego by zniechecil, szepnal mu wewnetrzny glos. Ruszajac w droge w butach, w ktorych chlupotala woda, odruchowo odsunal od siebie te mysl, ale nawiedzila go ponownie, jako obojetny, chlodny, czysto logiczny wniosek. Caly sprzet, ktorym poslugiwaly sie Wspolnarody, wykonany byl na zamowienie z najbardziej drobiazgowa precyzja dostepna technice dwudziestego drugiego wieku — a zatem, jakie istnialo prawdopodobienstwo przypadkowej awarii silnika w jedynym na trasie przejazdu punkcie, w ktorym grozilo mu smiertelne niebezpieczenstwo? I do jak astronomicznej wielkosci wzrastala wyrazajaca je liczba, jezeli polaczyc je z niezwyklym faktem, jakim byl brak oslony zabezpieczajacej tablice klimatyzacyjna w jego domku?
Przeciez zaden z mieszkancow obozu nie mial powodu dybac na jego zycie — nikt go tu nie znal az do zeszlego wieczora. Carewe odetchnal gleboko rozslonecznionym powietrzem, uzmyslawiajac sobie nagle, ze jego nowe ubranie obcieklo z wody i prawie wyschlo, choc wygladalo troche niechlujnie. Zeby zabezpieczyc sie przed coraz silniejszym upalem, nasunal na glowe oslone przeciwsloneczna przyczepiona do tuniki i przyspieszyl kroku. Nawalnica wznosila sie coraz wyzej i wyzej, az dobieglo go jej zlowrozbne syczenie i pomruki, ktore zaklocaly spokoj poranka. Gdzies wysoko w gorze, na granicy stratosfery, czlowiek zaprzagl technike do manipulowania zywiolami, a za ich posrednictwem umyslami innych ludzi. Mysl ta podzialala na Carewe’a przygnebiajaco, bo rozumial, co sie dzieje, i bral w tym udzial. Zastanawial sie, jak wplynelo to na Malawow zamieszkujacych wioske, kiedy stwierdzili, ze samo niebo obrocilo sie przeciwko nim.
W przodzie nad droga rozsnuly sie mgly i Carewe dostrzegl sylwetki ludzi i pojazdow. Ulewa przeslonila mu juz caly widok szara kipiela i choc w plecy prazylo go jeszcze slonce, czul na twarzy zimne macki wilgoci. W powietrzu unosila sie atmosfera zagrozenia. Swiat wokol wygladal tak nienaturalnie jak oswietlona reflektorami scena, gdzie nad specjalnymi efektami czuwaja rezyserzy odbywajacy podorbitalny lot. Carewe zaciagnal pod brode suwak tuniki.
— Nazwisko — dobiegl go meski glos przez otwarte drzwi zaparkowanej przyczepy.
— Carewe. Z Farmy — odparl i siegnal po dokumenty.
— W porzadku. Prosze isc dalej, czeka na pana pan Storch.
— Dziekuje.
— Znajdzie go pan mniej wiecej kilometr stad. — Mowiacy wychylil na swiatlo dzienne ocieniona zarostem twarz i obrzucil Carewe’a zaintrygowanym spojrzeniem. — A gdzie panski pojazd?
— Zostal tam… Mialem defekt. Moglby mnie pan podwiezc?
— Niestety nie. Od tego miejsca zabronione jest poruszanie sie pojazdami — odparl mezczyzna i natychmiast sie schowal.
Carewe wzruszyl ramionami i poszedl dalej. Po niespelna minucie widocznosc zmalala do piecdziesieciu krokow i posuwal sie otoczony kokonem suchosci w deszczu, ktory rozpryskiwal sie wokol niego, zalamywany przez oslone przeciwsloneczny. Po pieciominutowym marszu przez grzaski ceglasty mul zblizyl sie do grupy okolo trzydziestu mezczyzn w jasnozielonym rynsztunku. Jeden z nich odlaczyl sie od reszty i podszedl do Carewe’a. Byl to krepy sprawny o lekko kpiacym wejrzeniu, opalony i — o dziwo — przystojny, mimo zlamanego, przekrzywionego nosa i bialej blizny przecinajacej gorna warge.
— Dewey Storch — przedstawil sie podajac mu reke. — Uprzedzono mnie o panskim przyjezdzie, ale gdzie pan ma sprzet?
— Zostal w poduszkowcu — odparl Carewe, odwzajemniajac uscisk.
— Musi pan po niego wrocic. Czy nikt panu nie powiedzial, ze…?
— To niemozliwe. Poduszkowiec lezy na dnie rzeki, utonal na samym srodku.
— Jak to utonal? — spytal Storch, przygladajac mu sie uwaznie piwnymi oczami.
— A tak to. Poszedl prosto na dno. — Carewe zniecierpliwil sie. — Zgasl mi silnik i tylko cudem sam sie uratowalem.