Storch potrzasnal glowa z powatpiewaniem.
— Nadal nie rozumiem. Mowi pan, ze silnik zgasl na rzece, a co z balonami plywowymi?
— Balonami plywowymi? — Carewe otworzyl ze zdumienia usta. — Nic takiego nie widzialem, pojazd poszedl na dno jak kamien. — Umilkl, trawiac swiezo uzyskana informacje. Jezeli awaryjny system ratunkowy zawiodl w momencie podejrzanego defektu silnika, liczba wyrazajaca prawdopodobienstwo, ze nie byl to przypadek, wzrastala do calkiem nowego rzedu wielkosci.
— Trzeba bedzie to zbadac — orzekl Storch. — Widocznie dali panu pojazd czesciowo rozmontowany do konserwacji. Do takiej awarii w ogole nie powinno dojsc.
— Tez tak uwazam — odparl Carewe, wzdychajac ciezko. — Malo brakowalo, a bym sie stamtad nie wydostal.
Storch popatrzyl na niego z takim zatroskaniem, ze podnioslo go to na duchu.
— Nie bede dzis od pana wymagal wchodzenia z nami do wioski — powiedzial. — Wroci pan do przyczepy, to dadza panu…
— Wole isc z wami — przerwal mu Carewe, bo chcial miec juz za soba swoj chrzest bojowy, a jeszcze bardziej zalezalo mu na tym — i to z jakiegos blizej nie okreslonego powodu — zeby zrobic na Storchu dobre wrazenie. Moze byla to zalosna chec udowodnienia, ze pod powierzchownoscia ostudzonego kryje sie wciaz „prawdziwy” mezczyzna.
— Brakuje nam ludzi, panie Carewe, ale nie moge pozwolic, zeby narazal sie pan na takie niebezpieczenstwo.
— Biore to na swoja wylaczna odpowiedzialnosc. Storch zawahal sie.
— No dobrze, ale prosze sie trzymac z tylu i nie wychodzic naprzod, dopiero na moj znak. Zrozumial pan?
— Tak.
Grupa pomaszerowala droga. Z chaotycznej rozmowy Carewe dowiedzial sie, ze osada Malawow nie jest wlasciwie wioska, lecz sklada sie ze skupisk liczacych po kilkanascie chat, rozsianych na obszarze okolo czterech kilometrow kwadratowych. Polozona bezposrednio przed nimi czesc osady miala pojsc na pierwszy ogien i nie sposob bylo przewidziec, jakie ich czeka przyjecie. Z przeprowadzonego wczesniej rozpoznania wynikalo, ze tubylcy nie maja broni palnej, ale nikt nie wiedzial, na ile ta informacja jest wiarygodna.
Kiedy pierwsza kryta strzecha chata znalazla sie w zasiegu ich wzroku, grupa rozsypala sie w tyraliere i wtopila w roslinnosc. Carewe mial wrazenie, ze jego towarzysze, w przeciwienstwie do niego, to nie sa amatorzy. Oniesmielony, schowal sie za drzewo; czul sie jak chlopak bawiacy sie w Indian i czekal, co bedzie dalej. Panujaca cisze macil tylko nieustanny szmer deszczu.
Wtem spostrzegl, ze czlonkowie brygady Wspolnarodow puscili sie pedem, a ich zielony rynsztunek polyskuje niczym segmenty tulowi olbrzymich owadow. Biegli przez klebiace sie pasma mgly, otaczajac chaty coraz ciasniejszym pierscieniem. Serce zalomotalo mu nieprzyjemnie, kiedy dobiegl go przytlumiony wrzask. Potem uslyszal ochryple okrzyki i nowe wrzaski, ktore szybko sie nasilily az do wrzawy, by znow niemal zupelnie scichnac. Ukazala mu sie zwalista postac Storcha, ktory skinal na niego reka i na powrot znikl miedzy chatami.
Carewe niechetnie pobiegl naprzod i dotarl do osady. Uzbrojeni czlonkowie ekipy otoczyli kilkunastu zgnebionych tubylcow. Wiekszosc z nich kleczala w blocie, kilku jednak nie dajac za wygrana wyrywalo sie i z trudem ich przytrzymywano. Przygladaly sie temu stojace w progach chat kobiety i dzieci, ktore co jakis czas zawodzily placzliwie. Jeden z kleczacych mial na glowie paskudne rozciecie, z ktorego splywaly mu na plecy rozmywane przez deszcz szkarlatne strumyki. Patrzac na krew Carewe poczul, jak powoli, niepostrzezenie kurcza mu sie jadra. Ogarnela go gleboka odraza do tego, co robila ekipa Wspolnarodow.
— Przedstawiam panu naszego antropologa, doktora Willisa — odezwa sie stojacy obok Storch. — Niech pan idzie z nim i zrobi zastrzyki wszystkim mezczyznom, ktorych wiek oceni na szesnascie lub wiecej lat.
— Szesnascie! Czy to oficjalnie ustalona granica?
— Owszem. Pana to dziwi?
— To chyba troche za wczesnie na…
— To sa naturysci, panie Carewe. Na-tu-ry-sci! Niech pan sobie nie mysli ze pozbawi pan kogos wiosennego tchnienia pierwszej milosci lub czegos w tym rodzaju. W wieku szesnastu lat niektorzy z nich powinni sie znajdowac u kresu sil.
— A jednak to chyba za wczesnie — obstawal przy swoim Carewe spogladajac z ukosa na Willisa, ktory byl ostudzony i mial zupelnie siwe brwi wygiete jak skrzydla mewy.
— Wiem, o czym pan mysli — rzekl Willis. — Ale mamy do czynieni, z ludzmi, ktorzy odrzucili wszystkie wartosci naszego spoleczenstwa. Naturalnie, maja do tego prawo, wcale nam sie nie usmiecha narzucanie komukolwiek niesmiertelnosci. Ale tym bardziej nie pozwolimy, zeby odbierali zycie innym.
— Nie pora ani miejsce na agitacje — wtracil energicznie Storch. Radzilem panu, panie Carewe, zeby wrocil pan do obozu i odpoczal. Jezeli nie czuje sie pan na silach sprostac zadaniu, to tylko marnuje pan swoj i cudzy czas. No wiec jak, robi pan te zastrzyki, zebym mogl przejsc do nastepnej czesci wioski, czy mam zostac i zrobic to sam?
— Ja to zrobie — baknal Carewe, otwierajac sakwe. — Przepraszam, chyba jednak troche mnie to wzielo.
— Nie szkodzi. — Storch dal znak reka i podeszlo do niego czterech mezczyzn. Utworzona w ten sposob grupka ruszyla szybko i zniknela miedzy chatami.
— Zaczniemy od tych trzech — powiedzial Willis, wskazujac skrepowanych tubylcow.
Dwoch z nich natychmiast sie uspokoilo, natomiast trzeci zaczal sie wyrywac ze zdwojona sila. Mial niewiele ponad dwadziescia lat i silnie umiesnione rece z lekko wypuklymi zylami na bicepsach, swiadczacymi o wielogodzinnej morderczej pracy. Dwaj przytrzymujacy go ludzie omal nie upadli, slizgajac sie w blocie w groteskowym tancu. Carewe skoczyl naprzod, trzymajac w pogotowiu pistolet do zastrzykow. Tubylec, z twarza sciagnieta strachem i nienawiscia, rzucil sie w tyl tak gwaltownie, ze obaj obciazeni rynsztunkiem mezczyzni runeli razem z nim na ziemie.
— Na co pan czeka? — warknal jeden z nich, tracac cierpliwosc.
— Przepraszam.
Carewe obiegl ich zachodzac tubylca od tylu i wstrzelil mu ladunek w zylasta szyje. Ofiara zwiotczala. W chwile potem czlonkowie ekipy Wspolnarodow ostroznie puscili go i podniesli sie z ziemi. Carewe obszedl pozostalych czujac ulge, kiedy z cala ulegloscia wyciagali rece nadstawiajac przeguby do zastrzykow, a jednoczesnie gardzac nimi za taka poddanczosc. Nie spuszczajac oka z pierwszego tubylca, ktoremu zaaplikowal biostat, zobaczyl, ze idzie przygnebiony do drzwi chaty, gdzie bierze go w objecia wysoka mloda kobieta. Strzepnela mu, jak przesadnie troskliwa matka dziecku, czesc blota przylepionego do kaftana, poza ktorym nic nie mial na grzbiecie. Jej oczy, lsniace w polmroku pod okapem chaty, otwieraly sie powoli i zamykaly niczym dwa identyczne heliografy przekazujace Carewe’owi wiadomosci, ktorych sensu mogl sie tylko domyslac. Zbyt pochopnie porzucilem Atene, eksplodowala mu w glowie mysl. Powinienem do niej wrocic.
— No, to tych mamy z glowy — odezwal sie jeden z ekipy, ocierajac zarosnieta twarz mokra od deszczu i potu. — Wynosmy sie stad.
Carewe myslal teraz tylko o Atenie.
— A co z kobietami?
— Nimi nie zawracamy sobie glowy, zglaszaja sie zwykle dobrowolnie do ktoregos z osrodkow medycznych Wspolnarodow. Decyzja nalezy do nich.
— Ach tak. — Carewe schowal do sakwy pistolet. — A wiec sie nie licza.
— Kto mowi, ze sie nie licza. One po prostu na nikogo nie napadaja.
— No prosze, jacy tu wszyscy honorowi — skomentowal Carewe. Przygladal sie, jak pozostali szykuja sie do odejscia w tym samym kierunku, w ktorym udali sie Storch i jego wypadowa grupa. — Jedna chwileczke. Chcialbym zamienic pare slow z tym tubylcem, ktory pierwszy dostal zastrzyk.
— Nie radze ci tego, nowy.
Carewe tez czul, ze postepuje nierozsadnie, ale dla niego tubylec, ktory tak zaciekle stawial opor broniac sie przed zastrzykiem, byl jego wlasnym odbiciem. Z ta jednak roznica, ze czarnoskoremu Carewe’owi nie wstrzyknieto do krwiobiegu, tkanek i miesni dawki E.80, a wiec on, prawdziwy Carewe, mial nad nim pod kazdym wzgledem przewage. Wymijajac ostroznie gapiacych sie mezczyzn i dzieci przeszedl przez placyk i zblizyl sie do