Odwrocil glowe, jednoczesnie dobywajac spod tuniki noz. Barenboim steknal, kiedy Carewe, wykorzystujac jedyna szanse, z calej wspomaganej strachem sily cisnal ciezkim nozem. Noz trafil Barenboima prosto w gardlo, ale rekojescia, i stary ostudzeniec zatoczyl sie na sciane, nie wypuszczajac latarki z rak. Carewe dopadl go, zanim tamten zdazyl skierowac na niego laserowy miecz. Chwycil Barenboima za przegub prawej reki zmuszajac do wypuszczenia latarki, i rabnal go piescia w pekaty brzuch raz, drugi, trzeci…
Ochlonal, kiedy spostrzegl, ze chcac dalej bic Barenboima, musi go podtrzymywac. Puscil go, a gdy tamten upadl, cofnal sie, uprzytamniajac sobie nagle, ze robil wszystko, zeby go zabic. Widzac, ze noz trafil niewlasciwym koncem, poczul dziki zal i gniew. Wydawalo mu sie, ze powinien byc bardziej wstrzasniety, ale upodobanie do autoanalizy opuscilo go gdzies na trasie dlugiej podrozy przez Nouvelle Anvers i Idaho Falls do Drumheller.
Uklakl przy nieprzytomnym Barenboimie, podniosl latarke o dwoch zastosowaniach, a potem otworzyl jego sakwe i wyjal z niej wszystkie klucze. Pobiegl waska betonowa sciezka przed front laboratorium. Na placyku przed wejsciem stal samochod, na pewno ten, ktorym przyjechal Barenboim, a brama byla otwarta. Podbiegl do drzwi budynku, ale okazalo sie, ze sa zamkniete, skad plynal wniosek, ze oprocz Ateny nie ma w srodku nikogo. Wyprobowal kilka kluczy, zanim otworzyl drzwi. W hallu nie bylo zywej duszy, ale zawahal sie przed wejsciem, bo przeciez nie mial pewnosci, ze Barenboim nie ma w laboratorium zadnych pomocnikow.
Zbadal palaca sie caly czas latarke. Cofajac wylacznik gasilo sie ja, a pchajac do przodu zapalalo. Wycelowal latarke w ziemie i przesunal wylacznik dalej w przod. Poczul sprezysty opor i w nastepnej sekundzie powierzchnia betonu trysnela lawa. Przez chwile z szacunkiem wazyl latarke w dloni, a potem wbiegl do budynku, nie obawiajac sie juz, ze natknie sie na przeciwnikow. Po obu stronach hallu znajdowaly sie schody, ale do Ateny mogly go zaprowadzic najpewniej te na prawo. Wspial sie po nich pedem i pobiegl korytarzem ciagnacym sie przez caly budynek. Na przeciwleglym jego koncu natrafil na drugi poprzeczny korytarz z szescioma drzwiami w szczytowej scianie. Oceniwszy z grubsza, w ktorym z pokoi moze byc Atena, nacisnal klamke. Drzwi nie ustapily, ale wyczuwal za nimi jej obecnosc.
— Ateno! — zawolal.
— Will! — odpowiedziala slabym glosem. — Och, Will, to naprawde ty?!
— A ktoz by inny! — krzyknal. Czwarty z wyprobowanych kluczy otworzyl zamek i w tej samej chwili Atena znalazla sie w jego ramionach. — Cicho, cicho, cicho — szeptal, probujac uspokoic jej drzace cialo przy pomocy tej sily, ktora odkryl w swoim.
— Will — powiedziala, odpychajac go na krok. — Musimy stad uciekac. Nie masz pojecia, jacy naprawde sa ci dwaj…
Wpatrywala sie w niego rozbieganymi oczami. Scisnelo go w gardle, gdy zobaczyl, ze lewa powieka niemal calkiem jej opadla, co — jak dobrze wiedzial — oznaczalo wielkie zdenerwowanie.
— Po to tu przyszedlem, kochanie. Chodzmy — odparl.
Chwycil ja za reke i pobiegli. Mial wrazenie, ze unosi go potezny wiatr, czul, ze stopami ledwie dotyka podlogi. Pospieszyli w dol po schodach i wypadli przez drzwi na swieze nocne powietrze.
— Pojedziemy samochodem Barenboima — poinformowal ja krotko. Wgramolili sie do pojazdu i zamkneli drzwi. Przez chwile, kiedy jeden po drugim probowal klucze w stacyjce, ogarnal go poploch, ale wreszcie znalazl wlasciwy. Turbina zawirowala natychmiast. Bez swiatel zawrocil gwaltownie samochodem na placyku i jak rakieta wystrzelil przez otwarta brame. W ciemnosciach z przeciwka sunelo cos duzego. W oka mgnieniu rozpoznal, ze to nadjezdzajacy samochod, a potem nastapilo straszliwe zderzenie. Carewe poczul, ze jego pojazd staje deba, i przez moment liczyl niemadrze na to, ze przejedzie przez drugi samochod o oplywowych ksztaltach. Swiat przechylil sie na bok, Atena krzyknela, a jej glos utonal w ogluszajacym huku, z jakim ich samochod uderzyl w zbocze wzgorza.
Balony amortyzacyjne, ktore wyrosly z tablicy rozdzielczej pod cisnieniem gazu z butli, ocalily Carewe’owi zycie. Ale kiedy siedzac uwieziony pod ich uporczywym naciskiem podniosl wzrok i zobaczyl triumfujaca twarz Pleetha, ogarnal go zal, ze nie zginal.
Rozdzial szesnasty
— Zanim wysiada, wydostan moja latarke — wydyszal Barenboim trzymajac sie caly czas za brzuch. — Nasz mlody znajomy zabral mi ja, zanim uciekl.
Pleeth skinal glowa i wcisnal rece pomiedzy plastikowe blony balonow amortyzacyjnych. Macal przednia polke pojazdu, tak dlugo, az znalazl latarke i zabral ja, z zadowolenia wyginajac cienkie usta.
— Dobra nasza, nie spodziewalem sie, ze kroliki doswiadczalne moga byc az tak grozne — powiedzial Barenboim, biorac latarke. — Czy z drogi zauwazono by ten karambol?
Pleeth potrzasnal glowa.
— Raczej nie. Obaj mielismy wygaszone swiatla.
— To juz cos.
Barenboim obszedl swoj samochod, badajac go krytycznym okiem. Carewe czul, ze Atena porusza sie kolo niego reagujac na wedrowke Barenboima jak zelazne opilki nekane przez magnes. Staral sie dosiegnac jej reki.
— Poszedl uklad sterowniczy — oznajmil Barenboim, zatrzymujac sie kolo Pleetha. — Masz moze jakas line, zeby zaholowac moj samochod na teren laboratorium?
— W magazynie powinna sie znalezc jakas lina.
— Slusznie! Zajmij sie tym, a ja wprowadze naszych gosci z powrotem do srodka.
Barenboim nacisnal zawor spustowy z boku samochodu i z balonow zaczal z sykiem uchodzic gaz, gdy ich powloki marszczyly sie z trzaskiem. Natychmiast po odzyskaniu swobody ruchow Carewe wydostal sie z samochodu i pomogl Atenie wysiasc przez te same drzwi. Te po jej stronie tak sie pogiely, ze nie dawaly sie otworzyc. Trzymajac sie z dala od Carewe’a, z latarka w pogotowiu, Barenboim machnal reka w kierunku laboratorium. Carewe wzruszyl ramionami, objal Atene i poszli. W hallu skierowali sie do schodow po prawej.
— Nie tedy, schodzimy do piwnicy — oznajmil Barenboim, wskazujac drzwi pod schodami.
Carewe otworzyl drzwi i sprowadzil Atene po schodach do wielkiej piwnicy wyposazonej jak laboratorium wysokich temperatur. Jej srodek zajmowalo urzadzenie, ktore w domyslach nazwal piecem elektronowym. Otaczaly go telemikroskopy, automatyczne rece i projektory cieplochlonnych oslon.
— Will — szepnela Atena — nie powinienes byl tu przyjezdzac. On nas zabije.
Carewe na prozno usilowal wymyslic jakies pokrzepiajace klamstwo.
— Na to wyglada — odparl ze smutkiem.
— A ja myslalam, ze ze wszystkich wlasnie ty bedziesz… Nie boisz sie?
— Powiedzialbym raczej, ze jestem smiertelnie przerazony.
Zalowal, ze nie moze jej choc czesciowo wyjasnic dokonanego przez siebie odkrycia, ze zyc w ciaglym strachu, a tak zawsze wygladalo jego zycie, to troche tak, jakby umrzec na dobre, przypuszczal jednak, ze zabrzmialoby to bez sensu. A Atena, jak to ona, byc moze juz go zrozumiala.
— Ateno — powiedzial z rozpacza. — Zawiodlas sie na mnie.
— Nie, Will, nie.
Zakryla mu dlonia usta, oczy zaszklily jej sie lzami.
— Tego juz za wiele — oswiadczyl znudzonym tonem Barenboim. — Oszczedzcie mi, prosze, sceny pojednania.
— Bardzo zaluje, Barenboim — wycedzil Carewe — ze nie udalo mi sie wtedy przebic cie tym nozem na wylot. Pod pewnym wzgledem nie ma to jednak wiekszego znaczenia. Bo, widzisz, ciebie wlasciwie nie ma, wiec nie bylo potrzeby cie zabijac.
Mowiac to, przypatrywal sie oczom Barenboima. Pewna nikla satysfakcje sprawilo mu odkrycie, ze po raz pierwszy nawiazal kontakt z zimnokrwistym mozgiem swojego przeciwnika. Wiedzial juz, ze od poczatku ich znajomosci Barenboim wykorzystywal go z dokladnie taka sama obojetnoscia, z jaka kroilby na drobne kawalki zwierze doswiadczalne dla potrzeb eksperymentu. Nagle poczul sie staro, jakby mial tyle lat co Barenboim.
Kobiece usta Barenboima drgnely, a potem rozciagnely sie w usmiechu.