— Ekscytujace, prawda? — odezwal sie chrapliwy glos tuz przy uchu Smierci. Nalezal do Miodrzekla, kruka, ktory zadomowil sie tutaj jako osobisty srodek transportu oraz dobry kolega Smierci Szczurow. Angazowal sie w to wszystko, jak zawsze podkreslal, tylko dla galek ocznych.

Dywaniki zawirowaly. Malutkie kawalki chleba uderzaly w nie losowo, czasem z maslanym mlasnieciem, a czasem bez. Miodrzekl obserwowal je uwaznie, na wypadek gdyby gdzies mialy sie pojawic galki oczne.

Smierc zauwazyl, ze sporo czasu i wysilku poswiecono na wykonanie mechanizmu, ponownie smarujacego maslem kazda powracajaca kromke. A inny, jeszcze bardziej skomplikowany, mierzyl liczbe ubrudzonych maslem dywanikow.

Po kilku pelnych obrotach wskaznik relatywnego zasmarowania dywanikow maslem przesunal sie na 60 procent i dyski znieruchomialy.

I CO? — zapytal Smierc. GDYBYS ZROBIL TO JESZCZE RAZ, MOGLOBY SIE PRZECIEZ OKAZAC…

Smierc Szczurow przerzucil dzwignie sprzegla i znow zaczal pedalowac.

PIP, nakazal.

Smierc poslusznie pochylil sie blizej.

Tym razem wskaznik przesunal sie zaledwie na 40 procent.

Smierc pochylil sie jeszcze bardziej.

Osiem kawalkow dywanu, ktore zostaly ubrudzone tym razem, okazalo sie bez wyjatku kawalkami ominietymi podczas pierwszego testu.

Pajeczynowe kola zebate zawirowaly we wnetrzu. Wysunela sie drzaca tabliczka na sprezynach, z efektem bedacym wizualnym odpowiednikiem slowa „brzdek”.

W chwile pozniej dwa sztuczne ognie zaplonely niepewnie po obu stronach slowa ZLOSLIWOSC.

Smierc pokiwal glowa. Wlasnie cos takiego podejrzewal.

Przeszedl przez gabinet za biegnacym przodem Smiercia Szczurow i zatrzymal sie przed wielkim zwierciadlem. Bylo ciemne jak dno studni. Rame zdobil wzor czaszek i kosci, glownie dla zachowania stylu: Smierc nie moglby spojrzec sobie w oczodoly w lustrze otoczonym cherubinami i rozyczkami.

Smierc Szczurow wspial sie na rame i z jej czubka patrzyl na Smierc wyczekujaco. Miodrzekl podfrunal i przez chwile dziobal wlasne odbicie, zgodnie z zasada, ze zawsze warto sprobowac.

POKAZ MI, powiedzial Smierc. POKAZ MI… MOJE MYSLI.

Pojawila sie szachownica, jednak byla trojkatna i tak wielka, ze dalo sie zobaczyc tylko najblizszy naroznik. Wlasnie w tym miejscu tkwil swiat — zolw, slonie, male orbitujace slonce i wszystko. To byl swiat Dysku, istniejacy tuz przed totalnym nieprawdopodobienstwem, a zatem na pograniczu. Na pograniczu granica bywa przekraczana i czasami przeciskaja sie do wszechswiata stwory, ktorym chodzi o cos wiecej niz tylko lepsze zycie dla dzieci i cudowna przyszlosc przy zbiorach owocow oraz w sektorze uslug domowych.

Nad kazdym z pozostalych bialych i czarnych trojkatow szachownicy, az do nieskonczonosci, unosil sie niewielki szary ksztalt podobny do pustej szaty z kapturem.

Dlaczego teraz? — pomyslal Smierc.

Poznal je. To nie byly formy zycia. To byly… formy niezycia. Byly obserwatorami dzialania wszechswiata, jego urzednikami, audytorami… To oni pilnowali, zeby wszystko sie krecilo i kamienie spadaly.

I wierzyli, ze aby obiekt istnial, musi miec okreslona pozycje w czasie i przestrzeni. Ludzkosc pojawila sie zatem jako paskudny szok. Ludzkosc bowiem praktycznie byla elementami, ktore nie maja pozycji w czasie i przestrzeni — takimi jak wyobraznia, litosc, nadzieja, historia i wiara. Gdyby je odebrac, pozostalyby tylko malpy, ktore czesto spadaja z drzew.

Zycie inteligentne bylo zatem anomalia. Utrudnialo klasyfikacje. Audytorzy tego nienawidzili. I okresowo starali sie troche uporzadkowac sprawy.

Rok temu astronomowie na calym Dysku ze zdumieniem obserwowali gwiazdy wirujace lagodnie na firmamencie — to zolw swiata wykonal beczke. Grubosc swiata nie pozwolila im zobaczyc dlaczego, ale pradawna glowa Wielkiego A’Tuina wysunela sie i porwala z nieba asteroide, ktorej trafienie w Dysk oznaczaloby, ze juz nikt nigdy nie potrzebowalby terminarza.

Nie, swiat sam potrafil sie zatroszczyc o takie oczywiste zagrozenia. Wiec teraz szare plaszcze preferowaly bardziej subtelne i tchorzliwe potyczki dla zaspokojenia swej nieskonczonej zadzy wszechswiata, w ktorym nie wydarza sie nic, co nie jest calkowicie przewidywalne.

Efekt upadania kromki posmarowana strona w dol byl jedynie trywialnym, ale wiele mowiacym wskaznikiem. Dowodzil wzrostu ich aktywnosci. Zrezygnujcie, brzmial odwieczny przekaz. Wroccie do egzystencji grudek w oceanie. Grudki sa latwe.

Ale Smierc dobrze wiedzial, ze wielka gra toczy sie na wielu poziomach. I czesto trudno zgadnac, kto prowadzi rozgrywke.

KAZDA PRZYCZYNA MA SWOJ SKUTEK, powiedzial glosno. I KAZDY SKUTEK MA SWOJA PRZYCZYNE.

Skinal czaszka na Smierc Szczurow.

POKAZ MI, rzekl. POKAZ MI… POCZATEK.

Tik

Byla mrozna, zimowa noc. Ktos dobijal sie do tylnych drzwi, az snieg zsuwal sie z dachu.

Dziewczyna, ktora wlasnie podziwiala w lustrze swoj nowy kapelusz, poprawila i tak juz gleboki dekolt sukni, by zapewnic nieco lepsza ekspozycje, na wypadek gdyby przybysz okazal sie mezczyzna. Dopiero potem otworzyla drzwi.

Lodowate swiatlo gwiazd ukazalo ciemna sylwetke. Platki sniegu zbieraly sie juz na plaszczu.

— Pani Ogg? — zapytal przybysz. — Akuszerka?

— Wlasciwie to panna — odparla dumnie. — I czarownica takze, oczywiscie.

Wskazala swoj nowy spiczasty kapelusz. Wciaz jeszcze byla na etapie noszenia go w domu.

— Musi pani natychmiast isc ze mna. To bardzo pilne.

Dziewczyna wygladala, jakby nagle ogarnela ja panika.

— Czy chodzi o pania Tkacz? Ale jej termin wypada dopiero za pare ty…

— Przebylem dluga droge — oswiadczyl przybysz. — Mowia, ze jest pani najlepsza na swiecie.

— Co? Ja? Odebralam tylko jednego! — Panna Ogg byla przerazona. — Biddy Spective jest o wiele bardziej doswiadczona niz ja! I stara Minnie Forthwright! Pani Tkacz miala byc moim pierwszym solo, bo ma biodra jak sza…

— Prosze o wybaczenie. Nie bede dluzej zabieral pani czasu.

Przybysz wycofal sie w nakrapiany snieznymi platkami mrok.

— Halo! — zawolala panna Ogg. — Halo!

Ale pozostaly juz tylko slady stop na sniegu. Znikaly na srodku zasniezonej sciezki…

Tik

Ktos dobijal sie do drzwi. Pani Ogg polozyla dziecko, ktore siedzialo jej na kolanach, wstala i odsunela skobel. Ciemna sylwetka rysowala sie wyraznie na tle letniego nocnego nieba. Jej ramiona wydawaly sie jakies dziwne.

— Pani Ogg? Jest pani juz mezatka?

— Tak. Drugi raz — odparla uprzejmie pani Ogg. — Jak moge po…

— Musi pani natychmiast isc ze mna. To bardzo pilne.

— Nie wiedzialam, ze ktos ma…

— Przebylem dluga droge — oznajmil przybysz.

Pani Ogg sie zastanowila. Bylo cos dziwnego w tym, jak wymawial slowo „dluga”. I teraz zauwazyla, ze biel na jego plaszczu to topniejacy szybko snieg. Poruszylo sie mgliste wspomnienie.

— No wiec tak — rzekla, poniewaz wiele sie nauczyla przez ostatnie dwadziescia lat. — To mozliwe, i zawsze staram sie jak najlepiej, mozesz spytac kogokolwiek. Ale nie powiedzialabym, ze jestem najlepsza. Zawsze ucze sie czegos nowego. Taka juz jestem.

— Och… w takim razie zjawie sie w bardziej dogodnym… momencie.

Вы читаете Zlodziej czasu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×