Zachowywala sie po dziecinnemu zlosliwie, zdawala sobie z tego sprawe, ale zycie wnuczki Smierci nie jest latwe i czasami ogarniala ja przemozna chec zirytowania kogos.

OCH… KALAMBUR, CZYLI GRA SLOW, rzekl Smierc ze znuzeniem. CHOCIAZ PODEJRZEWAM, ZE STARASZ SIE PO PROSTU BYC NIEZNOSNA.

— Wiesz, tak czesto sie zdarzalo w starozytnosci. Poeci stale zakochiwali sie w swietle ksiezyca, hiacyntach czy czyms jeszcze, a boginie bez przerwy…

ALE TO BYLO NAPRAWDE, przerwal jej Smierc.

— Jak bardzo naprawde masz na mysli?

CZAS MIALA SYNA.

— Jak mogla…

CZAS MIALA SYNA. KOGOS W ZASADZIE SMIERTELNEGO. KOGOS TAKIEGO JAK TY.

Tik

Raz w tygodniu odwiedzal Jeremy’ego ktos z Gildii Zegarmistrzow. Nie byla to w zadnym razie wizyta oficjalna — i tak czesto trzeba bylo dostarczyc jakies zlecenie albo odebrac wykonana prace, poniewaz cokolwiek by o nim mowic, chlopak byl geniuszem, jesli idzie o zegary.

Nieoficjalnie — wizyty byly tez delikatna metoda sprawdzenia, czy mlody czlowiek bierze swoje lekarstwo i czy nie jest zauwazalnie oblakany.

Zegarmistrze doskonale zdawali sobie sprawe, ze ze skomplikowanego mechanizmu ludzkiego mozgu moze od czasu do czasu wypasc jakas srubka. Czlonkowie gildii byli zwykle ludzmi skrupulatnymi, wciaz zajetymi pogonia za nieludzka dokladnoscia, a to mialo swoje skutki. Moglo sprawiac klopoty. Sprezyny to nie jedyna rzecz, ktora sie nakreca. Komitet gildii skladal sie w wiekszej czesci z ludzi lagodnych i pelnych zrozumienia. Nie nalezeli do osob spodziewajacych sie podstepow.

Doktor Hopkins, sekretarz gildii, zdziwil sie, kiedy drzwi do pracowni Jeremy’ego otworzyl mu czlowiek, ktory wygladal, jakby przezyl bardzo powazny wypadek.

— Chcialbym sie zobaczyc z panem Jeremym — rzekl.

— Tak, profe pana. Jafnie pan jeft u fiebie.

— A pan…?

— Jeftem Igor, profe pana. Pan Jeremy byl tak lafkawy, ze mnie przyjal.

— Pracuje pan dla niego? — Doktor Hopkins zmierzyl Igora wzrokiem.

— Tak, profe pana.

— Hm… Stal pan za blisko jakiejs niebezpiecznej maszynerii?

— Nie, profe pana. Jeft w warftacie, profe pana.

— Panie Igorze — odezwal sie Hopkins, kiedy zostal wprowadzony do wnetrza. — Wie pan, ze pan Jeremy musi przyjmowac lekarstwo?

— Tak, profe pana. Czefto o tym wfpomina.

— A… w jakim jest stanie…?

— Dofkonalym, profe pana. Pelen entuzjazmu do pracy. Oczy mu sie fkrza i fterczy ogon.

— Fterczy ogon… — powtorzyl doktor Hopkins slabym glosem. — Hm… pan Jeremy zwykle nie miewa sluzacych. Obawiam sie, ze ostatniemu asystentowi rzucil w glowe zegarem.

— Doprawdy, profe pana?

— Panu niczym w glowe nie rzucil, prawda?

— Nie, profe pana. Zachowuje fie calkiem normalnie — zapewnil Igor, czlowiek o czterech kciukach i ze szwami dookola szyi. Otworzyl drzwi warsztatu. — Doktor Hopkinf, panie Jeremy. Przygotuje herbate.

Jeremy siedzial wyprostowany sztywno przy stole. Oczy mu blyszczaly.

— Ach, doktorze — powiedzial. — Jak to milo, ze mnie pan odwiedzil.

Doktor Hopkins zbadal wzrokiem pomieszczenie.

Zauwazyl zmiany. Na sztalugach stal teraz przyniesiony skads spory kawal sciany z drewna i tynku, pokryty olowkowymi szkicami. Blaty, zwykle zastawione zegarami na roznych etapach skladania, zasypane byly brylami krysztalu i plytkami szkla. Unosil sie ostry zapach kwasu.

— Mhm… cos nowego? — zainteresowal sie doktor Hopkins.

— Tak, doktorze. Badam wlasciwosci pewnych supergestych krysztalow.

Doktor Hopkins odetchnal z ulga.

— Ach, geologia! Wspaniale hobby! Tak sie ciesze. Nie mozna przeciez bez przerwy myslec tylko o zegarach — dodal jowialnie, z odrobina nadziei.

Jeremy zmarszczyl czolo, jakby ukryty za nim mozg usilowal przyjac jakas obca koncepcje.

— Tak — przyznal w koncu. — Czy wie pan, doktorze, ze oktiran miedzi wibruje dokladnie dwa miliony czterysta tysiecy siedemdziesiat osiem razy na sekunde?

— Tak duzo? Cos podobnego.

— Istotnie. A swiatlo padajace przez naturalny pryzmat oktiwialnego kwarcu rozszczepia sie tylko na trzy kolory.

— Fascynujace — przyznal doktor Hopkins, myslac, ze mogloby byc gorzej. — Hm… czy mi sie wydaje, czy w powietrzu jest… dosc ostry zapach?

— Kanalizacja — wyjasnil Jeremy. — Oczyszczamy ja. Kwasem. Po to wlasnie potrzebny nam kwas. Do czyszczenia kanalizacji.

— Kanalizacja, tak? — Doktor Hopkins zamrugal. W swiecie kanalizacji czul sie raczej nieswojo.

Rozlegly sie trzaski, a pod drzwiami kuchni zamigotalo niebieskie swiatlo.

— Panski, mhm… czlowiek, Igor — powiedzial doktor Hopkins. — Stara sie?

— Tak, doktorze, dziekuje. Jest z Uberwaldu, wie pan.

— Och, bardzo… wielki ten Uberwald. Bardzo wielki kraj. — Byla to jedna z dwoch rzeczy, ktore wiedzial o Uberwaldzie. Chrzaknal nerwowo i wspomnial o tej drugiej: — Slyszalem, ze tamtejsi mieszkancy sa troche dziwni.

— Igor zapewnia, ze nigdy nie mial do czynienia z takimi osobami — oznajmil spokojnie Jeremy.

— Dobrze. Dobrze. Bardzo dobrze. — Nieruchomy usmiech Jeremy’ego zaczynal doktora niepokoic. — Wydaje sie, ze ma bardzo duzo, mm… szwow i blizn.

— Owszem, to kulturowe.

— Kulturowe, tak? — Hopkinsowi wyraznie ulzylo.

Byl czlowiekiem, ktory w kazdym staral sie dostrzec najlepsze cechy. Jednak zycie w miescie bardzo sie skomplikowalo od czasow, kiedy byl malym chlopcem, przy tych wszystkich krasnoludach, trollach, golemach, a nawet zombi. Nie byl pewien, czy podoba mu sie wszystko, co sie ostatnio dzieje, ale wiele z tego bylo najwyrazniej „kulturowe”, a przeciw czemus takiemu nie mozna protestowac. Wiec nie protestowal. Slowo „kulturowe” tak jakby rozwiazywalo problemy, tlumaczylo, ze naprawde wcale nie istnieja.

Swiatlo pod drzwiami zgaslo. Po chwili wszedl Igor, niosac na tacy dwie filizanki herbaty.

To byla dobra herbata, doktor Hopkins musial to przyznac. Jednak od oparow kwasu lzawily mu oczy.

— A wiec jak, mhm, idzie praca nad nowymi tablicami nawigacyjnymi? — zapytal.

— Imbirowe ciafteczko, profe pana? — zaproponowal Igor.

— Co? A tak, chetnie… Och, bardzo dobre.

— Niech pan wezmie dwa, profe pana.

— Dziekuje. — Mowiac, doktor Hopkins rozsypywal okruszki. — Tablice nawigacyjne… — powtorzyl.

— Obawiam sie, ze nie dokonalem znaczacych postepow — odparl Jeremy. — Bylem zajety wlasciwosciami krysztalow.

— Aha. Tak. No tak, mowiles. Coz, oczywiscie bedziemy wdzieczni za kazda chwile, ktora bedziesz mogl im poswiecic. I jesli wolno stwierdzic, dobrze widziec cie zainteresowanego czyms nowym. Zbytnie skupienie na jednym temacie, mhm, sprzyja zlym humorom mozgu.

— Mam lekarstwo — przypomnial Jeremy.

— Tak, oczywiscie. A poniewaz akurat przechodzilem dzis obok apteki… — Doktor Hopkins wyjal z kieszeni duza, owinieta papierem butelke.

— Dziekuje panu. — Jeremy wskazal polke za soba. — Jak pan widzi, juz mi sie konczy.

Вы читаете Zlodziej czasu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату