Jeden powiedzial:
I to rowniez mialo okreslony i zlowieszczy sens.
Jeden powiedzial:
— Obawiam sie, ze to znowu kwestia ciala. Mozg jest bardzo nieprecyzyjnym instrumentem. — Lady LeJean zapanowala w koncu nad swoimi dlonmi.
Jeden powiedzial:
Inny powiedzial:
— Oczywiscie — zgodzila sie lady LeJean.
A mysl, o ktorej nie wiedziala, ze ja mysli, ktora wynurzyla sie z ciemnosci za oczami, oznajmila: Z pewnoscia jestesmy najglupszymi istotami we wszechswiecie.
Jeden powiedzial:
I raz jeszcze mysl wylonila sie z ciemnosci: Teraz mam klopoty.
Jeden powiedzial:
Pylki zamigotaly w powietrzu.
Cialo lady LeJean cofnelo sie odruchowo, a kiedy zobaczyla, co sie formuje, cofnelo sie dalej. Widziala istoty ludzkie we wszystkich stanach zycia i smierci, ale patrzenie, jak z pierwotnej materii zaczyna sie splatac cialo, okazalo sie dziwnie niepokojace, zwlaszcza gdy w tym momencie samemu zamieszkiwalo sie podobne cialo. Byla to jedna z tych chwil, kiedy zoladek przejmowal myslenie i wydawalo mu sie, ze chce zwymiotowac.
Szesc postaci nabralo ksztaltow, zamrugalo i otworzylo szeroko oczy. Trzy z nich byly meskie, trzy kobiece. Nosily na sobie odpowiedniki szat Audytorow w ludzkim rozmiarze.
Pozostali Audytorzy wycofali sie, ale jeden powiedzial:
Ha! — pomyslal jeden z cichych glosow, ktore tworzyly mysli lady LeJean.
Jedna z postaci jeknela.
— Cialo bedzie oddychac — oznajmila lady LeJean. — Nie przekonacie go, ze powietrze nie jest konieczne.
Slyszala wyrazne odglosy duszenia sie.
— Myslicie: Przeciez mozemy wymieniac niezbedne materialy z zewnetrznym swiatem, i to prawda — ciagnela. — Ale cialo tego nie wie. Mysli, ze umiera. Pozwolcie mu oddychac.
Rozlegly sie glosne sapniecia.
— Szybko poczujecie sie lepiej — stwierdzila.
Z zachwytem uslyszala, jak jej wewnetrzny glos mysli: To maja byc twoi dozorcy, a ty juz jestes silniejsza od nich.
Jedna z postaci niezgrabnie obmacala dlonia swa twarz.
— Do kogo przemawiasz ustami? — spytala, dyszac ciezko.
— Do was — odparla lady LeJean.
— Nas?
— To wymaga pewnych wyjasnien…
— Nie — rzekl Audytor. — Na tej drodze czyha niebezpieczenstwo. Sadzimy, ze cialo narzuca mozgowi sposob myslenia. To niczyja wina. To… wada konstrukcyjna. Bedziemy ci towarzyszyc podczas wizyty u zegarmistrza. Uczynimy to teraz.
— Nie w tych ubraniach — uprzedzila lady LeJean. — Wystraszycie go. A to moze prowadzic do dzialan nieracjonalnych.
Zapadla cisza. Ucielesnieni Audytorzy spogladali na siebie bezradnie.
— Musicie mowic ustami — zasugerowala im lady LeJean. — Mysli pozostaja w glowie.
Jeden powiedzial:
— Dlaczego te ubrania nie sa odpowiednie? To prosty ksztalt, wystepuje w wielu ludzkich kulturach.
Lady LeJean podeszla do okna.
— Widzicie tych ludzi na dole? — spytala. — Musicie sie ubrac odpowiednio do miejskiej mody.
Audytorzy posluchali niechetnie i choc zachowali szarosc, utworzyli sobie ubrania, ktore na ulicy mogly nie zwracac uwagi. Przynajmniej do pewnego stopnia.
— Tylko ci o zenskim wygladzie powinni nosic suknie — zaznaczyla lady LeJean.
Unoszacy sie w powietrzu szary ksztalt powiedzial:
Ruszyl do wyjscia, a za nim inni Audytorzy. Przez chwile stali razem pod drzwiami, az jeden obejrzal sie niechetnie na lady LeJean. Usmiechnela sie.
— Klamka — podpowiedziala.
Audytor odwrocil sie znowu, spojrzal na mosiezna klamke, a potem od gory do dolu zmierzyl wzrokiem drzwi.
Rozsypaly sie w proch.
— Klamka bylaby prostsza — zauwazyla lady LeJean.
Wokol Osi wyrastaly liczne ogromne gory. Ale z tych wznoszacych sie nad swiatynia nie wszystkie mialy nazwy, poniewaz bylo ich zwyczajnie za duzo. Tylko bogowie maja dosc czasu, by nadac imiona wszystkim kamykom na plazy, jednak bogom brakuje cierpliwosci.
Miedzianka byla dostatecznie mala, by byc dostatecznie wielka, by otrzymac nazwe. Lobsang przebudzil sie i zobaczyl jej zakrzywiony szczyt wznoszacy sie powyzej nizszych okolicznych gor, wyraznie zarysowany na tle wschodzacego slonca.
Czasami bogowie nie maja gustu nawet za pensa. Dopuszczaja do wschodow i zachodow w bezsensownych odcieniach rozu i blekitu, jakie kazdy zawodowy malarz odrzucilby jako dzielo entuzjastycznego amatora, ktory nigdy nie widzial prawdziwego wschodu ani zachodu slonca. Ten wschod nalezal do takich wlasnie zjawisk. Byl to wschod slonca, na ktory czlowiek patrzy i mowi: „Nie, zaden prawdziwy wschod slonca nie moglby zabarwic nieba w taki odcien rozu preparatow chirurgicznych”.
Mimo to byl piekny.[15]
Lobsang lezal na wpol przykryty w stosie zeschnietych paproci. Po yeti nie pozostal nawet slad.
Trwala tu wiosna. Wciaz lezal snieg, ale zdarzaly sie laty odkrytej ziemi albo kawalki zieleni. Rozejrzal sie i zauwazyl zwiniete w paczek listki.
Lu-tze stal niedaleko z uniesiona glowa i patrzyl na drzewo. Nie obejrzal sie, gdy podszedl Lobsang.
— Gdzie jest yeti?
— Nie chcial isc dalej. Nie mozna prosic yeti, zeby opuscil snieg — szepnal sprzatacz.
— Aha… — szepnal Lobsang. — A dlaczego mowimy szeptem?
— Spojrz na tego ptaka.
Ptak siedzial w rozwidleniu konarow obok czegos, co wygladalo jak domek dla ptakow. Dziobal mniej wiecej okragly kawalek drewna, ktory przytrzymywal pazurkiem.
— Pewnie naprawia stare gniazdo — wyjasnil Lu-tze. — Tak wczesna wiosna nie mogl posunac sie tak daleko z budowa nowego.
— Przypomina mi to jakas stara skrzynke — uznal Lobsang. Zmruzyl oczy, by lepiej widziec. — Czyzby… stary zegar?
— Przyjrzyj sie, co wydziobuje ten ptak — zasugerowal Lu-tze.
— Przypomina… prymitywne kolko zebate… Ale czemu?
— Spostrzegawczy jestes. To jest, moj chlopcze, kukulka zegarowa. Mloda, na oko sadzac. Probuje